Drogi #1

Mar 13, 2007 07:42

Skoro mam zamiar to kontynuować (kiedyś), przeklejam z fikatonu.
Tytuł tradycyjnie roboczy, który tradycyjnie zostaje.

Supernatural
Pre-series - około roku 2002
Spojlerów brak.
John, Dean, Sam, Jim Murphy.
2683 słowa. Cuda istnieją!



I deny everything
Slowly walk away
To breathe again
On my own

Drogi

1.

Wyszedł przed dom jeszcze w bokserkach i spranej koszulce AC/DC podebranej z szafy Deana; z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Mogła być może szósta trzydzieści rano; warkot kosiarki z sąsiedniego ogródka niósł się echem po okolicy.
Przez chwilę rozważał rzut czymś bardzo ciężkim; w końcu wzruszył ramionami i na boso wszedł w mokrą od rosy trawę. Chwasty łaskotały go w kostki, gdy po krótkiej wędrówce znalazł to czego szukał. Gazeta, trochę wilgotna, leżała gdzieś w połowie drogi między furtką a domem. Sam podniósł ją z ziemi i przeciągnął się, a potem skinął uprzejmie głową sąsiadowi, który ostentacyjnie przejechał kosiarką tuż pod płotem. Sam miał wrażenie, że za chwilę wyciągnie lupę i nożyczki, a potem na klęczkach zacznie przycinać to, czego nie sięgnęły ostrza spalinowego cudu techniki ogrodniczej.
W końcu spojrzał w dół, usiłując dojrzeć swoje stopy w plątaninie traw.
Trawnik przed domem Winchesterów zaczynał już przypominać raj dla ekologów i Sam podejrzewał, że wkrótce będzie musiał zacząć chodzić z maczetą. Dean od tygodni zwlekał z naprawą kosiarki, ostatnio zasłaniając się „zielonymi” i gadką o tym, że nie będzie mordował ich małego ekosystemu.

Wszedł do kuchni, gdzie Dean po omacku szukał właśnie kubka w szafie nad zlewem. Słoik kawy stał na honorowym miejscu, tuż obok gazówki i Sam podejrzewał, że jeszcze trochę i wybudują mu mały ołtarzyk.
- Prasa - powiedział, rzucając gazetę na stół. Dean odwrócił się powoli, nie do końca jeszcze przytomny.
- Powiedz, że zamordowałeś tego tam, za płotem?
Sam pokręcił głową.
- Jezu, Sammy, żadnego pożytku z ciebie.
Sam wzruszył ramionami i otworzył drzwi lodówki. Woda na gazie zabulgotała i Dean niemal z namaszczeniem zalał czarny proszek na dnie kubka.
- Nobla temu, kto wymyślił kawę.
- Podziękuj Bogu - usłyszał gdzieś z otchłani lodówki. - Dean, czy tata nie robił czasem wczoraj zakupów?
- Robił.
- To gdzie one są?
Starszy z braci wzruszył ramionami.
- Jego spytaj.
W końcu Sam wyciągnął słoik dżemu i sałatkę z tuńczyka w puszce. Dean obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
- Nie mów, że będzie to łączył.
- Będę - odparł beztrosko Sam, znęcając się właśnie nad puszką podrdzewiałym otwieraczem. Dean z miną stary-nie-chcę-na-to-patrzeć ruszył w stronę wyjścia z kuchni.
- Ej, a moja kawa? - zaprotestował Sam.
- Czy ja wyglądam na służącą, skarbie?
- Dean...
- I uczesz się, Sammy - dobiegło jeszcze z korytarza. Chwilę później Black Sabbath wypełniło dom.

Przedstawiali się akurat jako Anthony Whistler z synami Raymondem i Carlem, i mieszkali w Lake Mills w stanie Iowa; miasteczku składającym się głównie z drzew i do bólu geometrycznej siatki ulic. Dean powtarzał, że zna już na pamięć każdy zakręt i rzygać mu się chce od widoku domków jednorodzinnych z armią krasnoludków okupujących ogródki. Chyba właśnie dlatego dom Winchesterów powoli zarastał, a widoku dopełniała jeszcze stojąca na podjeździe nieczynna od tygodnia Impala, nad którą codziennie znęcali się Dean i John (a Dean dbał o to, by podczas naprawy kląć naprawdę głośno i w wyszukany sposób, szczególnie wtedy gdy akurat uderzył głową o podniesioną maskę).
Nogi Johna wystawały właśnie spod samochodu i Sam nawet nie chciał wiedzieć, co ojciec w tej chwili robi. Ukucnął przy przednim kole u zapukał knykciami w karoserię.
- Twoja kawa - powiedział, stawiając kubek koło opony. John wysunął się spod wozu.
- Dzięki, Sammy. Dean już wstał?
Sam sugestywnie zerknął w stronę domu.
- Przecież słychać.
Pojedynek kosiarka vs Steve Vai wchodził właśnie w trzecią rundę.
- Powiedz mu, żeby ruszył tyłek i wspomógł starego ojca. I podaj mi klucz dwunastkę.
Sam obrzucił go powątpiewającym spojrzeniem.
- Albo Dean poda...

W miasteczku robili za lokalnych dziwaków i Sam cieszył się, że nie przyjmują gości. Korytarz, ściany w pokojach a nawet lodówka oblepione były wycinkami z gazet, notatkami i szkicami. Pod wycieraczką tkwił wymalowany na podłodze pentagram. Z drzwi naprzeciwko sedesu spoglądała morda czegoś pośredniego między potworem z Loch Ness a koniem, czy raczej gnijącym od tygodnia trupem konia, co Dean uważał za świetny dowcip.
Sam czasem nie ogarniał poczucia humoru swojego brata.
Wdrapał się po schodach i zapukał do pokoju Deana.
- Dean?
Welcome to the jungle! oznajmił za drzwiami wokalista Guns’ów. Sam walnął pięścią w drzwi i w końcu je otworzył.
- Emigracja z dżungli, Tarzanie, cywilizacja cię wzywa - oznajmił. Dean zwlókł się z łóżka, sięgając po przerzucone przez oparcie krzesła spodnie.
- Brak polowań ci nie służy - stwierdził w końcu Sam; gdy Dean dopinał spodnie i rozglądał się za roboczą koszulą.
- Ależ co ty, przecież kwitnę.
- Yhym.
- I zaraz wyrosną mi, kurna, korzonki.

Od dłuższego czasu życie Winchesterów biegło unormowanym trybem. Czyli śmiertelnie nudnym, co Dean powtarzał przynajmniej raz dziennie. Ostatnią sprawę mieli tak naprawdę kilka miesięcy wcześniej, a czarny pies sprzed trzech tygodni okazał się zbiegłym ze schroniska kundlem. Sam zaczął podejrzewać brata o pracoholizm.
Był właśnie w połowie książki, gdy charakterystyczne kroki Deana zadudniły o podłogę i brat wsadził głowę do jego pokoju.
- Zamknij tego kloca, Sammy, maleńka żyje, biorę cię na przejażdżkę - wyrzucił na jednym oddechu.
Zanim Sam zdążył odpowiedzieć, słyszał już tylko uderzenie butów o schody, gdy Dean biegł zmienić umorusaną smarem koszulę na coś bardziej twarzowego.

- Słyszysz to, słyszysz? - entuzjazmował się Dean, uderzając dłońmi o kierownicę. - Maleńka, ty czterokołowy cudzie!
Skręcili w kolejną uliczkę podobną do dwóch poprzednich jak dwie krople wody, jadąc z zabójczą prędkością czterdziestu na godzinę.
Maleńka, z tego co zdołał się zorientować Sam, miała nowe hamulce i kilkadziesiąt innych części, wśród których kilka znał ledwie ze słyszenia. I nadal nie miała pasów. Silnik obwieszczał sprawność równomiernym warkotem.
Potem Dean wyjechał na drogę za miastem i tam wreszcie dodał gazu, ciesząc się jak dziecko, które dostało pod choinkę wymarzony samochodzik.
- Tata kupuje samochód, wiesz - oznajmił w końcu, nawet nie siląc się na to, by zwolnić na zakręcie. Impala podskoczyła na wyboju; Sam uderzył głową w sufit.
- Serio? - mruknął, macając się po głowie w poszukiwaniu guza.
- Taa... Powiedział, że dostanę Impalę.
Naprawdę miał uśmiech nieludzko uradowanego ośmiolatka.
Dean skręcił gwałtownie w lewo i nie przejmując się tabliczką „Teren prywatny”, zaparkował Impalę niedaleko stawu.
- Przerwa w trasie - ogłosił, wysiadając.

- Dawno nie łowiliśmy ryb - stwierdził Sam, puszczając kolejną kaczkę, z nadzieją, że właściciel, pan Shaftesburry nie czai się gdzieś w krzakach ze swoją dubeltówką. Ostatnio, gdy strzelał do Deana śrutem na kaczki, starszy z braci odebrał to za osobiste poniżenie (Sam jakoś nigdy nie miał serca mu powiedzieć, że w stanie Iowa strzelanie do ludzi wchodzących na cudzą posesję jest traktowane przez prawo dość ulgowo).
- Stary, ryby?
- Kiedyś to lubiłeś.
- Teraz łowię albo demony albo kobiety - stwierdził, biorąc zamach. Kamień kilkukrotnie podskoczył na powierzchni wody i zniknął na dnie.
- Stanowczo lepiej wychodzi ci to pierwsze.
Dean obrzucił go śmiertelnie obrażonym spojrzeniem.
- Dupek.
- Palant.

Kiedy zajechali pod dom, podjazd opuszczał właśnie granatowy ford drugiej młodości, a ojciec wycierał ręce w kawał szmaty. Siedząca za kierownicą blondynka machała Johnowi i spoglądała na niego jak na cudotwórcę, próbując jednocześnie wyjechać na drogę. Sam patrzył ze zgrozą na płot zbliżający się coraz bardziej do prawego boku. Trącił łokciem Deana, który szeptem zawzięcie kibicował ogrodzeniu.
- No co, dopłaci za wypukanie wgniecenia - syknął, rozcierając ramię.
W końcu wyjechała i Imapala zajęła słuszne miejsce na podjeździe. John właśnie zamykał drzwi od garażu.
- I jak mała?
- Jak nowonarodzona.
Sam pokręcił głową, zatrzaskując drzwiczki od strony pasażera. Prawda była taka, że w drodze Dean przyrównywał samochód do kobiety po operacji powiększania tego i owego.
- No, chłopcy. Zamykamy interes na dzisiaj. Jajecznicy?

2.

Kroki ojca zadudniły o parkiet, a potem ciężka ręka padła na klamkę, bo drzwi otworzyły się gwałtownie z przeciągłym skrzypnięciem protestujących zawiasów.
- Sam, wyjeżdżamy - ogłosił John, rzucając na łóżko torbę i otwierając drzwi od szafy. Sam odwrócił się od biurka, zamykając książkę.
- Dokąd?
- Chatham, Illinois. Wrócimy za jakiś tydzień, damy ci znać.
Brwi Sama podjechały do góry.
- Jak to, dacie znać?
- Tym razem tylko ja i Dean - wyjaśnił John, oglądając pod światło wyjęte z pochwy ostrze noża i wrzucając je do torby.
- Zaraz...
- Wolałbym, żebyś się na ten czas przeniósł. Jedź do Jima.
Sam wstał z krzesła.
- Dlaczego? - spytał.
- Nie mam czasu na dyskusje. Zacznij się zbierać - rzucił i zniknął za progiem.
Sam dogonił go na schodach.
- Hej, powiedz chociaż na co polujecie?
- Diabli wiedzą, Sammy. W tym właśnie jest problem.
John pokonał stopnie kilkoma krokami i pchnął drzwi pokoju Deana. Starszy z braci podniósł głowę znad właśnie czyszczonej broni.
- Gotowe, Dean?
- Prawie - odparł, zerkając w lufę dubeltówki. Zadowolony z efektu złożył broń z cichym szczękiem. - Perfekt.
- Pakuj się i przebieraj.
- Jasne... wodzu.

Dean wiązał krawat z miną człowieka, który zeszłej nocy uprawiał najgorętszy seks na tej szerokości geograficznej.
- Hej, mogę nawet robić za tajniaka, skoro tylko opuszczamy tę dziurę. Przynajmniej tymczasowo.
- Robota cię uskrzydla, co? - mruknął Sam.
- Bardziej niż Red Bull, stary. Widziałeś moją marynarkę?
Sam popukał piętą w drzwi od szafy, o którą właśnie się opierał.
- Jest na swoim miejscu.
- Dziwne... - Dean przewrócił oczami.
- Więc... na co polujecie?
- Cholera wie. Mam tylko nadzieję, że to coś bardzo upierdliwego i zajmie nam to dużo czasu, żebym nie musiał oglądać tej marnej imitacji miasta.
- Jasne...
- Hej, Sammy, uśmiechnij się. Wyślę ci kartkę z Illinois.
- Dupek - skwitował.
Dean zacisnął krawat pod szyją.
- Ale przystojny... palancie.

Z Iowa do Minnesoty nie było znowu tak daleko, więc po tym jak ojciec z bratem podrzucili go na najbliższy przystanek autobusowy, Sam był w Blue Earth już po kilku godzinach.
Z ulgą rozprostował nogi; przepełnione po sufit autobusy z ciasnymi siedzeniami nie były tym, co przy swoich gabarytach Sam lubił najbardziej. Zwłaszcza, gdy jak na złość, ta puszka sardynek wlokła się wszystkimi możliwymi bocznymi drogami, a pasażer z siedzenia obok żuł zimne hamburgery z otwartymi ustami.
Podniósł stojący obok nóg plecak, czując że odzyskuje krążenie w stopach i wmieszał się sunących chodnikami ludzi.

Nie zastał pastora w kościele, więc ruszył ścieżką wydeptaną w trawniku przez samego Jima (Nie lubię chodzić naokoło, tłumaczył kiedyś), do stojącego nieopodal domu.
Nie czekał długo, gdy zadzwonił do drzwi. Trzasnął zamek i w wejściu ukazała się postać pastora.
- Sam? Coś się stało?
- Nie - stwierdził. - Poza ewakuacją kobiet, starców i dzieci.

- Mogłeś zadzwonić - stwierdził pastor, nalewając wody do czajnika. Sam siedział okrakiem na krześle, z przedramionami splecionymi na oparciu.
- Wiem. Przepraszam.
Jim postawił czajnik na gazówce i sięgnął po leżące na okapie pudełko zapałek.
- Zjesz coś? Mam chyba hamburgery w lodówce.
- O nie - zaprotestował. - Na dziś mam dosyć hamburgerów. Jeśli nie na całe życie.
- Dlaczego?
- Nie pytaj...
Brzdęknęły uderzające o blat kubki, a chwilę później czajnik zagwizdał, dając znak, że woda ma już absolutnie dosyć tortur.
- Kawa? Zresztą, po co pytam. Wy, Winchesterowie, macie kawę w krwioobiegu. - Przez chwilę kręcił się przy szafkach, a potem postawił kubki na stole i usiadł naprzeciwko Sama.
- Myślisz, że to coś poważnego?
- Raczej tak. Ojciec się spieszył.
- Mówił cokolwiek? - Podsunął Samowi cukierniczkę.
- Tylko że jadą do Chatham w Illinois. Słyszałeś, żeby coś się tam działo?
Jim pokręcił przecząco głową.
- Musiał mieć powód w każdym razie.
- Jasne - warknął Sam. - Zawsze ma powód.
- Hej....
- Mam dosyć tego, że niczego mi nie mówi. I liczy, że będę wypełniał rozkazy.
Jim przyglądał mu się przez dłuższą chwilę spod zmarszczonych brwi.
- Spokojnie, Sam. Nie warto. Dzwoniłeś?
- Mają wyłączone telefony.

Sam lubił rytm życia u pastora Jima. Pamiętał jak w dzieciństwie spędzali tu wiele czasu; Sam i Dean chodzili tu nawet przez jakiś czas do szkoły. To było później, nie na samym początku, gdy tata był jeszcze laikiem w sprawach polowań i przypadek zaprowadził go w progi Jima Murphy’ego i jego zakrystii.
Gdy rankiem zszedł do kuchni, tuż po próbie telefonu do brata (flegmatyczne tu Dean Winchester, rozłącz rozmowę albo zostaw wiadomość po sygnale), pastor odprawiał właśnie poranne nabożeństwo.
Jedząc śniadanie, obserwował przez okno sunące morze staruszek powoli opuszczające kościół, a później samego Jima zmierzającego w stronę domu.
- Jakieś oznaki życia? - spytał w progu, zrzucając buty i zostając w samych skarpetkach.
- Żadnych.
Pastor pociągnął w swoją stronę krzesło i usiadł na nim, przeciągając się. Trzasnęło kilka stawów.
- Nie te lata - stwierdził.
- Jak zacząłeś to robić? - zapytał Sam, po dłuższej chwili milczenia. Jim oparł łokcie o stół.
- To długa historia, Sam.
- A wersja skrócona?
Pastor uśmiechnął się; w kącikach oczu pojawiły mu się te charakterystyczne zmarszczki. Rozpiął guzik przy koszuli, wyciągając koloratkę.
- I pomyśleć, że obiecałem kiedyś twojemu ojcu, że po kilku latach przejdzie ci dociekliwość.
- Byłem taki natrętny?
- Pytałeś tyle, co inne dzieci, tylko ku zgrozie niektórych, nie zadowalały cię proste odpowiedzi. Uznajmy, że przechodziłeś wyższy stopień okresu „dlaczego?”.
Sam wybuchnął śmiechem.
- Najbardziej cierpiał na tym Dean.
- Serio? - wykrztusił Sam.
- Kiedyś przyszedł do mnie i zapytał, czy będzie miał grzech, jeśli cię udusi poduszką.
- I co mu powiedziałeś?
Pastor uśmiechnął się szeroko.
- Że przez następne tysiąc lat diabły będą go dźgały widłami w tyłek. - Wzruszył ramionami. - Stwierdził, że im odda.
Wizja Deana podrostka machającego widłami przez tysiąc lat z rzędu wdarła się do mózgu Sama.
- Byłby do tego zdolny. Więc...?
Pastor zrobił minę mówiącą aż nazbyt wyraźnie "Co ja z wami mam, Winchesterowie".
- Zderzenia z tym światem nigdy nie są przyjemne, Sam. Dopiero objąłem tę parafię gdy ktoś w środku nocy przywiózł mi kiedyś opętanego i kazał egzorcyzmować, kiedy ja nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Facet wił się związany po podłodze przez kilka godzin. Gdy skończyliśmy, wymiotowałem przez pół dnia. I wcale nie miałem ochoty się w to zagłębiać. Problem w tym, Sam, że polowania są jak narkotyk. Ani się obejrzysz, jak siedzisz w tym po uszy, chcesz czy nie.
Jim wyciągnął się na krześle.
- Twój ojciec też miał fatalne początki. Uwierz, John Winchester trzęsący się jak galareta nie jest widokiem, który chciałbyś oglądać.

Sam bał się wody tak do ósmego roku życia. Później Dean nie wytrzymał i zagroził, że albo Sammy nauczy się pływać, albo osobiście go utopi. Sam pobiegł wtedy na skargę do taty, co skończyło się groźbami Deana, że utopi go chociażby w wannie. Sammy wziął sobie przestrogę do serca i jako dziewięciolatek pływał jak ryba. Ten rok mieszkali nad jeziorem i Dean przeżywał wówczas swoje dwie wielkie miłości: rudowłosą rówieśniczkę z sąsiedztwa (do czego się nikomu nie przyznał i w której odkochał się mniej więcej po miesiącu, bo miał jedenaście lat, a w tym wieku nie wypada) i wędkarstwo, którym zaraził ich właśnie Jim Murphy.
Rzeka wiła się niedaleko za miastem. Wystarczyło przedrzeć się przez kępy drzew, by wyłoniła się nagle ona i niewielki pomost, z którego zawsze łowili ryby. Słońce odbijało się refleksami od powierzchni wody.
Sam usiadł ze skrzyżowanymi nogami na pomoście, podczas gdy pastor podwijał rękawy koszuli.
- Dean nazwałby to pierdoloną sielanką - stwierdził Sam, precyzyjnie nabijając robaka na haczyk.
- Przypomnij mi, żebym nie przyznawał się twojemu bratu, że lubię... pierdoloną sielankę.
- Raz mu się przyznałem. Stwierdził, że zraniłem go na wskroś i przestrzał.
Spławik zanurzył się w wodzie.
- O, obiad.

... John Winchester, zostaw wiadomość...
- Psiakrew - zaklął, powstrzymując się od rzucenia komórką w krzaki. Zamiast tego wybrał numer Deana. Poczta głosowa uruchomiła się praktycznie od razu.
Skrzypnęły drzwi; światło z korytarza na chwilę wyłowiło z ciemności werandę i kawałek trawnika. Jim zszedł po schodkach i usiadł obok Sama na ostatnim z nich.
- Trzymaj - powiedział, podając mu otwartą butelkę piwa. - I nie mów ojcu, że cię rozpijam.
- Jasne.
- Bardziej wściekasz się o to, że cię odsunęli od polowania czy raczej o coś innego?
Winchester oderwał wzrok od szyjki butelki i spojrzał pytająco na pastora. Jim ostawił swoją na stopień.
- John nigdy nie spytał was o zdanie. Chcesz to robić, Sam?
Wzruszył ramionami.
- Nie chcę do końca życia obsypywać progu solą.
- Mówiłeś im to?
Zaprzeczył.
- Znasz ojca.
- Aż za dobrze. - John był ślepy na wiele rzeczy i na równie wiele cholernie uparty. - Więc co?
Sam wypił duszkiem resztę piwa i odstawił pustą butelkę. Brzdęknęło szkło.
- Myślałem o Stanford.
- Wysoko mierzysz.
- Tata uzna, że za wysoko.
- Za dużo zakładasz z góry, Sam.
- Jestem realistą.
- A ja kaznodzieją, a tacy zawsze gadają o drogach. Ale to wojenna ścieżka, ta, którą idzie John i ciągnie was za sobą. Siedzę w tym trochę dłużej niż on.
- Więc uważasz, że co powinniśmy zrobić... ja i Dean.
- Słuchaj, Sam. John nie ma racji, mówiąc, że to się skończy, gdy znajdzie to, co zabiło Mary. Ta robota kończy się dopiero wtedy, gdy jakiś skurczybyk okaże się lepszy od ciebie. Więc albo zrezygnujesz teraz i pójdziesz własną drogą, albo za dwadzieścia lat obudzisz się z nożem pod poduszką, z solą w kapciach i arsenałem w szafie. Ale nie rób sobie złudzeń, że zapomnisz co się tam czai.
Pastor wstał, wskazując znacząco podbródkiem w stronę domu.
- Masz prawdo do własnego życia. I John musi to zrozumieć.

c.d.p.n.

fandom: supernatural, fic, fikaton, fic: supernatural, spn: drogi

Previous post Next post
Up