Znowu miałam pisać prompta, a siedzę po uszy w japońszczyźnie... Chociaż okazało się, że pierwszy raz w życiu podobają mi się aktorzy z mojego pokolenia. Czuję się zaniepokojona :)
Dzień czwarty.
Ja i siostra. Pierwsze, o czym pomyślałam widząc prompta (którym nie jest zdjęcie powyżej, to tylko wariacja na temat). Od dziecka byłyśmy do siebie podobne jak dwie krople wody, każdy twierdził, że Izka rosnąc małpuje po mnie. Ale się skończyło. Nawet nie wiem kiedy, po prostu jakoś tak ja zaczęłam dążyć do doskonałości (tak, kula), ona była coraz bardziej patykowata, czyli równowaga zachowana. Kiedy zaczęłam przeżywać swoją buntowniczą małoletniość, ona stała murem za mamą, co mnie tylko wkurzało, więc średnio się dogadywałyśmy. Potem mi przeszło, a przyszedł czas na nią. I wtedy okazało się, jak bardzo jesteśmy różne. Ja darłam się o to, że nie mam za co książek kupować, muzyki, że za dużo na mnie zrzucają jako najstarszą. Ona - że nie ma na kosmetyki, kolejne jeansy, najacze, że nikt jej nie rozumie, i to przecież nie jej wina, że ja nie mam żadnych przyjaciół, z którymi mogłabym się włóczyć cały dzień po mieście (w przeciwieństwie do niej, która chyba zasługuje na jakieś życie towarzyskie, prawda?).
Teraz jesteśmy na etapie względnego spokoju. Jeśli jestem jej do czegoś potrzebna, to przeważnie do przekonywania reszty rodziny, że mogą ją puścić na imprezę, albo że może wrócić później. Najlepiej jest, kiedy się długo nie widzimy. Wtedy tak za sobą masakrycznie tęsknimy, że po powrocie kleimy się do siebie przez parę dni. I wtedy jest fajnie. Bo ja w sumie mogę się do Izki kleić non stop, ale ona miewa fochy, więc ciężko jest wyczuć, kiedy można startować po uściska, a kiedy mnie kopnie i każe spadać.
Ale przecież ją kocham, ona mnie chyba też. Przynajmniej czasami :)