Dzień drugi. Z okazji Dna Nauczyciela (mylnie nazywanego Dniem Edukacji Narodowej przez zawistnych nie-nauczycieli) postanowiłam zrobić coś znaczącego, więc umyłam okno w swoim pokoju. Po jakichś pięciu latach. Nie bardzo przeszkadzał mi stopniowo gromadzący się brud, okno i tak jest mikroskopijne, a w pokoju ciemno (chyba, że zapali się światło, oczywista).
Zabrałam się do prawy fachowo, kupiłam nawet płyn do mycia szyb, towar zdecydowanie deficytowy w moim domu (nikt nie lubi myć okien). Kiedy w końcu odskrobałam szyby, framugi i uszczelki z syfu, okazał się, że mam całkiem przejrzyste sąsiedztwo. Nie jakoś specjalnie piękne, ale nareszcie wyraźnie widoczne :). Tym sposobem mogę sobie czasami popatrzeć na czyste niebo i fajne chmurki, lub też gwiazdy. Do wyboru. Wschodu słońca dalej nie widać, ale to już wina stojących na drodze budynków. Gdyby ich nie było, założę się, że wschód też mogłabym zobaczyć. Szczególnie latem, kiedy dopiero kładę się spać.
Przy okazji wiekopomnego wydarzenia odkryłam, że siatka zainstalowana w jednej połowie okna ma dziurę, w której spokojnie mieści się najgrubszy z moich palców. Oraz że przez tą siatkę (vide: niemożność wychylenia się przez tą połowę okna) nie mogę do końca umyć zewnętrznego parapetu. I taki sobie jest, brudny na końcu :).
Tak sobie myślę, że przy moim tempie zabierania się do umycia tego nieszczęsnego okna, ten raz mógł być ostatni w moim życiu. Na studiach będę miała inne okno, o które trzeba będzie się troszczyć...