Nie jestem specjalnie zadowolona z tego fika, ale a) chciałam napisać fika odwołującego się do 5x04 The End (czyli ten 5 lat w przyszłość) o Samie i wyszło jak wyszło, ale innego już nie napiszę; b) dziś ostatni dzień na wklejanie fików do tabelki. Więc wklejam.
Rachunek sumienia
fandom: Supernatural
spojlery: do 5x04 The End
ilość słów: 777
prompt z
tabelki: 10
I think I’ve reached that point
where giving up and going on
are both the same dead end to me
are both the same old song
- Michał był mi jak brat - powiedział na powitanie w Michigan. - Właściwie wszyscy aniołowie byli dla siebie braćmi, ale ja i Michał... Zawsze razem, zawsze ramię w ramię w imię Ojca.
Sam czyścił broń w milczeniu. Piwnica, w której się ukrywał, nie była bezpieczna. Prędzej czy później go tu znajdą, chyba, że uda mu się zniknąć, uciec. Do kolejnego razu, kolejnego miasta.
- Obóz twojego brata stracił dziś piętnastu ludzi.
Sam zatrzasnął magazynkiem.
- Ile stracił twój brat? - zapytał.
- Aniołowie już nie grają w tę grę, nie słyszałeś? Michał i Gabriel zniknęli, razem z innymi. Najwyraźniej nie chcieli za was ginąć. - Lucyfer obszedł stół dookoła i oparł się o ścianę koło okna, nie dotykając zaciągniętych zasłon. - To śmieszne, biorąc pod uwagę, jak to się wszystko zaczęło.
*
- Gratulacje, Croatoan rozprzestrzenia się właśnie w Azji.
Sam zamknął oczy.
- Nie cieszysz się? Ależ Sam, to przecież dzięki tobie!
- To nie moja wina - wychrypiał, wyciągając brudną paczkę papierosów z kieszeni kurtki. Dawno z nikim nie rozmawiał.
- To konkretnie? Twoja. Apokalipsa? Tylko pośrednio, jeśli cię to pocieszy.
Zazgrzytał zębami. Wiedział, że nigdy się nie uda, ale czasem marzył o tym, żeby uderzyć Lucyfera, zacisnąć pięść, zamachnąć się i walnąć go tak, by upadł, a potem nie przestawać bić. Chciał poczuć jego twarz pod swoją pięścią, jego żebra pękające pod jego butem. Czasem chciał tego bardziej niż śmierci. Czasem bardziej niż śmierci Lucyfera.
*
Sam liczył każdy dzień. Tym razem minęło sześćdziesiąt cztery.
- Nadal próbujesz, co? Nadal się starasz.
- Nigdy nie przestanę.
Lucyfer wzruszył tylko ramionami.
- Przestaniesz. Ale - odwrócił się nagle z uśmiechem - doszedłem do wniosku, że może podchodziłem do całej sprawy niewłaściwie... Dlatego przyniosłem ci prezent.
Wyciągnął rękę, w dłoni trzymał paczkę opakowaną w szary papier. Sam pomyślał, że chętnie połamałby każdy z palców zaciśniętych na papierze. Powoli.
- Nie jesteś ciekaw?
Sam w myślach prawie słyszał trzaski kości.
- W porządku - Lucyfer wzruszył ramionami. - To też zrobię za ciebie.
Zniszczona czapka baseballowa wylądowała na stole, pomiędzy lufą karabinu a ostrzałką do noży.
*
Czuł jakby jego płuca stanęły w ogniu. Wziął głęboki wddech, potem drugi i trzeci. Każdy kolejny oddech przynosił nowe sygnały bólu z całego ciała.
- Mówiłem ci, że cię wskrzeszę - usłyszał gdzieś za głową. Przekręcił się na bok i zwymiotował na szorstki, dziurawy koc.
*
- Wyjrzyj za okno, Sam.
Zasłony nagle rozsunęły się zupełnie, wpuszczając do pomieszczenia światło słoneczne.
Sam nie ruszył się z miejsca. Pomyślał, że może kiedyś dowie się, w jaki sposób Lucyfer znajduje go za każdym razem. Może nie, w sumie, jakie to ma znaczenie. Może ta jego głupia próba śmierci (ostatecznej, wreszcie) była tym, na co Lucyfer czekał. Wcześniej przychodził w wizjach, w snach, teraz naprawdę go znalazł, naprawdę tu był.
- Ależ Sam, musisz to zobaczyć. Dawno nie widziałeś tylu ludzi w jednym miejscu... No, przynajmniej żywych... Dawno nie widziałeś tylu...
- Dzieci - szepnął Sam, opierając się ciężko o stojący tuż za nim stół.
- Kto by pomyślał, co można znaleźć we wspaniałym mieście Detroit, co? Poza tobą, oczywiście. Ale nie mogłem się zjawić z pustymi rękoma, czyż nie? Już wiem, że nie obchodzą cię starsi inwalidzi ani młode kobiety, więc tym razem - objął gestem zgromadzone na placu, brudne, mrużące oczy przed słońcem dzieci - pomyślałem o tym. A raczej zostałem natchniony. Niemal dosłownie się na nie natknąłem, w piwnicy...
Sam spróbował uderzyć go kolbą między oczy, jak zwykle nadaremnie. Potem otworzył łokciem okno i zastrzelił po kolei każdego z czterech mężczyzn pilnujących dzieci. Potem dwóch, którzy wyłonili się z domu po lewej. Trójkę, która zbliżała się od strony pustego baru. Dwójkę z naprzeciwka, mężczyznę, który wybiegł za nimi.
Część dzieci leżała na ziemi, część kucnęła i zasłoniła uszy. Część tylko skuliła się w sobie i stała bez ruchu. Sam nie przestawał strzelać, automatycznie ładując kolejne naboje.
Lucyfer przez chwilę stał z boku, potrząsając głową z krzywym uśmiechem.
- Sam, Sam, Sam. Naprawdę myślisz, że to podziała? Że niby co się stanie? Masz więcej nabojów niż ja demonów? Ja ucieknę z podkulonym ogonem? Nie. - Kiedy Sam odwrócił się w jego stronę z lufą karabinu wycelowaną prosto w niego, Lucyfer ruchem ręki przygwoździł go do krzesła, blokując jego ruchy, jakby przywiązał go niewidzialnym sznurem. Broń potoczyła się po drewnianej podłodze. - Powiem ci, co się stanie. Będziesz siedział tu, z doskonałym widokiem na to, co się będzie działo. - Wskazał ręką na plac, gdzie dzieci były już otoczone przez grupę demonów. - Każdy człowiek ma swoją cenę. I każdy człowiek ma granicę. Celem naszego małego przedstawienia jest przekonanie się, jaka jest twoja.
Odwrócił się i skinął głową na jednego z mężczyzn stojących najbliżej, który złapał kulącego się obok niego chłopca.
*
Na imię miała Mary-Louise.
_________