[NZ] Nowy wspaniały świat - Rozdział I

Nov 22, 2010 19:05


Rozdział I

- Minister magii Kingsley Shackelbolt uspokaja: - Nie ma powodów do paniki. Biuro Aurorów dysponuje specjalnym zespołem szybkiego reagowania w sytuacjach grożących naruszeniem Zasad Tajności, dodatkowo wspomaganym przez naszych doskonale wyszkolonych amnezjatorów. Na pytanie, czy jesteśmy świadkami narodzin nowego zjawiska, które niektórzy eksperci są skłonni nazwać terroryzmem magicznym, minister śmieje się: - Proszę, nie dajmy się zwariować. Rzeczywiście, mamy do czynienia z kilkoma nieodpowiedzialnymi czarodziejami, którzy zdają się nie rozumieć, jak ważną rolę dla naszego bezpieczeństwa odgrywa Międzynarodowa Konwencja o Zasadach Tajności, ale nic więcej! Paradoksalnie, to stwierdzenie nie uspokaja. Jeśli bowiem specjalnie do tego celu powołana komórka aurorów nie potrafi poradzić sobie z, cytując, kilkoma niezdyscyplinowanymi czarodziejami, to jest to powód do zmartwienia nie tylko dla ich bezpośredniego zwierzchnika, Szefa Biura Aurorów, Harry'ego Pottera, ale i dla nas wszystkich. Tymczasem beztroska, z jąką na ten temat wypowiadają się wysoko postawieni urzędnicy Ministerstwa Magii…

- Zostawisz mi krzyżówkę?

Albus Potter opuścił z szelestem gazetę.

- Nie interesuje cię, co się dzieje na świecie? - zapytał z niedowierzaniem.

- Nie tak bardzo jak krzyżówka - odpowiedział obojętnie Scorpius Malfoy. Al popatrzył na niego z wyrzutem. - No dobra, dobra, interesuje - przyznał w końcu Malfoy, przewracając oczami. - Tylko że tę ostatnią historię Prorok wałkuje już od trzech dni. Ile można?

Al westchnął, rozpierając się wygodniej na skórzanych siedzeniach Hogwart Expressu. Przedział - jeden z lepszych, z przodu pociągu - zajął im Scorpius, w czasie gdy Al i Rose prowadzili swoje pierwsze zebranie prefektów. Kiedy pod koniec sierpnia z koperty, którą właśnie przyniosła mu szkolna sowa, wypadła błyszcząca odznaka Prefekta Naczelnego, Albus nie wiedział, co o tym myśleć. Z jednej strony spodziewał się tego - w całej szkole chyba nikt nie pracował na tę pozycję tak ciężko jak on. Nigel Norton z Ravenclawu mógł być najlepszym uczniem na ich roku, ale jako prefekt Al był zdecydowanie bardziej zaangażowany w życie szkoły. Z drugiej strony żaden Ślizgon nie został Prefektem Naczelnym od przedwojny. Albus podejrzewał, że gdyby nie jego nazwisko, dawne uprzedzenia jeszcze długo pokutowałyby nawet na najwyższym szczeblu hogwarckiej administracji.

Jednym z przywilejów, które przysługiwały Prefektom Naczelnym, był specjalnie dla nich zarezerwowany przedział, ale Albus postanowił z niego zrezygnować i spędzić czas z przyjaciółmi, których nie widział przez prawie całe dwa miesiące. Szybko znalazł Scorpiusa, którego urocze usposobienie skutecznie obroniło przed towarzystwem innych uczniów, ale zdziwił się trochę, gdy zobaczył, że nie ma z nim Keiry.

- Sam nie wiem, o co tym myśleć - podjął po chwili milczenia Albus, udając, że nie słyszał marudzenia drugiego Ślizgona. - To niby nie wygląda poważnie, ale z drugiej strony… Tata praktycznie nie wychodzi z biura, ciotka Hermiona wygląda, jakby już w ogóle nie sypiała, a wujek Percy jest chyba na skraju załamania nerwowego, że o dziadku nie wspomnę. Ja mam pół rodziny w Ministerstwie i widzę przecież, że coś się dzieje! Ale nie - parsknął - nikt mi nic nie powie. - Przebiegł wzrokiem resztę artykułu. - O, to dobre. Nie pozostaje nam nic innego jak mieć nadzieję, że opieszałość Ministerstwa w tej sprawie jest w takim samym stopniu oznaką całkowitej niekompetencji naszych władz, co braku realnego zagrożenia. Optymistyczne zakończenie. Zgadnij, czyj to tekst.

- Ciotki Pansy?

- Aha.

- Od razu czuć jej pióro. Zawsze była bardzo przyjaźnie nastawiona do świata, ale chyba wolałem, jak zajmowała się rubryką towarzyską. Odkąd przeszła do politycznej, zrobiła się strasznie złośliwa.

- Zawsze była złośliwa. Kiedyś napisała o tacie, że tak naprawdę musi być sterowaną przez Shackelbolta kukłą, bo żaden człowiek nie może być aż tak głupi.

- W jej ustach to brzmi niemal czule. - Malfoy wykrzywił się.

- Myślisz, że coś z tego będzie? - Al zmarszczył czoło, bez wątpienia nie mając na myśli wrażliwszej strony natury Pansy Zabini.

- Z czego? Z tego całego łamania Zasad? - Scorpius nie zawahał się ani na chwilę (ciotkę już dawno wszyscy spisali na straty). Potrząsnął głową. - Daj spokój, przecież to jacyś idioci. Kompletny margines intelektualny, że się tak wyrażę. Zresztą, co oni takiego zrobili? Na razie bawią się magią na poziomie trzeciego roku: zaklęcia lewitujące, lekka transmutacja, wybuchające kolorowymi iskrami eliksiry. Nic groźnego, prawda?

- Może masz rację - mruknął Albus, wyraźnie nieprzekonany.

- Za to ten cały Winston - podjął po chwili namysłu Score - to zupełnie co innego. - Al spojrzał na przyjaciela uważnie. Charles Winston, radykalny polityk mugolskiego pochodzenia, był członkiem Wizengamotu zaledwie od kilku miesięcy, a już zdążył zrazić do siebie praktycznie wszystkie stare, konserwatywne rody czarodziejów. Malfoyowie nie byli wyjątkiem. - Dziadek mówi, że takie rewolucyjne gadanie jest sto razy bardziej niebezpieczne niż jakaś pseudo-partyzantka.

- Od kiedy to słuchasz swojego dziadka? - zdziwił się Albus.

- Nie słucham - obruszył się Malfoy. - Co nie znaczy, że go nie słyszę, kiedy przekrzykuje się z ojcem. - Wzruszył ramionami. - Przynajmniej dziadek ma na ten temat jakieś zdanie. Ojciec mówi, że nie obchodzi go, kto przelewituje mugolowi krowę na drugi koniec pastwiska, o ile sytuacja na rynku artefaktów i dzieł sztuki magicznej będzie stabilna. Ojciec chyba nie lubi polityki - dodał po chwili z namysłem.

- Dziwisz mu się?

- Nie. Tylko że Charles Winston to coś więcej niż lewitujące krowy - mruknął Malfoy, zapatrzony przed siebie. W odpowiedzi Al wzruszył tylko ramionami i, składając Proroka codziennego na pół, rzucił mu gazetę. Scorpius dostał nią prosto w twarz.

- Dzięki, Potter. - Skrzywił się, jednocześnie rozkładając dziennik na kolanach. Przywoławszy zaklęciem swoje pióro, zabrał się za rozwiązywanie krzyżówki.

Al oparł głowę na dłoni i wyjrzał przez okno, dając się całkowicie pochłonąć widokowi rozmazanym w zielono-fiotelowe smugi wrzosowiskom. Pociąg turkotał leniwie, mknąc przez chłodny, szkocki krajobraz. Niebo był cieżkie, stalowoszare, powietrze duszne i burzowe - typowy koniec lata w tej części Wielkiej Brytanii. Ostatniego lata, jakie Albus ogląda przez okna Hogwart Expressu. Przełknął ślinę, próbując pokonować nagły ucisk w gardle. Dziwnie czuł się ze świadomością, że za kilka miesięcy skończy szkołę i pewnie już nigdy do niej nie wróci, a nawet jeśli, to na pewno nie w ten sposób - jako uczeń. Koniec z czytaniem na głos najnowszego Proroka, z obleganiem wózka z jedzeniem i zastanawianiem się, czy w tym roku profesor Zabini wreszcie podda się psychopatycznej stronie swojej natury i z zimną krwią zamorduje wiecznie uśmiechniętego profesora Longbottoma.

I zamiast cieszyć się tym ostatnim rokiem, w pełni z niego skorzystać, przez następnych dziesięć miesięcy będzie musiał pracować jak skrzat domowy. Pomiędzy wykonywaniem obowiązków Prefekta Naczelnego i nauką do owutemów nie zostanie mu wiele czasu na przyjemności. Albusowi nie poprawiał też samopoczucia fakt, że poza sobą naprawdę nie miał kogo za to wszystko winić - rodzice dali mu wyraźnie do zrozumienia, że nie sprawi im najmniejszego zawodu, jeśli zrezygnuje z dwóch czy trzech przedmiotów, albo nie przyjmie odznaki Prefekta Naczelnego. James i Lily śmiali się, że nie będzie miał życia. Nawet jego przyjaciele, którzy zasugerowali mu, że byliby naprawdę dumni, gdyby w tym roku jednym z Prefektów Naczelnych został Ślizgon, nie naciskali (Potter, idioto, nawet nie waż się nie przyjąć tej odznaki! Masz pojęcie, jakie ona daje nam możliwości?). W każdym razie nie tak mocno, jakby mogli.

W obliczu tych wszystkich związanych ze szkołą zmartwień, sprawa grupy łamiącej Zasady Tajności miała dla Albusa znaczenia drugo, jeśli nie wręcz trzeciorzędne. Chociaż między Merlinem a prawdą, czuł się trochę zaintrygowany. Aurorzy i dziennikarze śledczy Proroka od tygodni bezskutecznie próbowali odkryć, kto stoi za serią niecodziennych zamachów. Tymczasem większość czarodziejów była rozdarta między rozbawieniem a zaniepokojeniem. Trudno było bowiem brać na poważnie pomazane mury, gadające drzewa i eksplodujące kwiatami studzienki kanalizacyjne na obrzeżach Londynu - ale z drugiej strony absurdalność tych działań, wymierzonych w jedną z najstarszych reguł magicznego świata, była zbijająca z tropu.

- Melf, Sekretarz Magii Stanów Zjednoczonych do 1820 roku, na dziewięć liter, trzecia de, ostatnia te. - Scorpius zgromił spojrzeniem krzyżówkę, która ośmielała się zawierać hasło, którego nie znał.

- Midgefoot .

- Skąd ty wiesz takie rzeczy? - zapytał z pretensją w głosie Malfoy, próbując wypełnić kratki tak, żeby nie porwać zaostrzonym czubkiem pióra gazetowego papieru.

- Jakbyś nie miał życia, to też byś się zapisał na historię magii dla zaawansowanych - roześmiała się Keira Zabini, wparowując do przedziału niczym małe, obwieszone błyskotkami tornado. Stanęła po środku, trzymają się pod boki i mierząc ich krytycznym spojrzeniem. - Chociaż jak tak na ciebie patrzę… Malfoy, jesteś pewien, że nie poszedłeś na zaawansowaną historię? - Scorpius skrzywił się okropnie, ale zanim zdążył się jej odciąć, Keira parsknęła: - Serio, jesteście po prostu smutni. Siedzicie w pustym przedziale i rozwiązujecie krzyżówki, zamiast, bo ja wiem, wylewitować kilka ofiar losu w powietrze, zamienić wózek z jedzeniem w wielkiego żółwia, nastraszyć pierwszorocznych, że ceremonia przydziału polega na zapasach z trollem…

Chłopcy spojrzeli na Keirę powątpiewająco.

- Och, nie - stwierdził beznamiętnie Scorpius. - Słyszałeś, Potter? Musimy się pospieszyć, inaczej nie zostanie nam ani jedna ofiara losu do wylewitowania.

Al wyszczerzył się:

- Ja będę lewitował, a ty łap tego żółwia, bo nie wiem jak ty, ale ja się robię głodny. Nie uważasz, że trochę dramatyzujesz? - zwrócił się do Keiry, która z rozmachem usiadła obok Scorpiusa.

- Nie - żachnęła się. - Czy tego chcecie czy nie, to są nasze ostatnie chwile razem. Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar odejść z hukiem!

- To ile osób wyrzuciłaś już z pociągu? Czekaj, tylko wezmę kawałek pergaminu, żeby notować, pewnie nie ogarnę tak wielkich liczb…

- Spieprzaj, Malfoy! - Keira z całej siły popchnęła Scorpiusa, który tylko roześmiał się złośliwie. - To była metafora.

- Dobra, dobra, teraz to metafora, ale jeszcze przed chwilą…

- Gdzie byłaś? - zainteresował się Albus, wchodząc Malfoyowi w słowo. - Udajesz, że nas nie znasz czy co?

- Chciałabym - powiedziała z teatralnym westchnieniem Keira. - Ale obawiam się, że już za późno.

- To dlaczego nie usiadłaś z nami?

Keira wzruszyła tylko nonszalancko ramionami.

- Ano nie wiem, tak jakoś wyszło. Wpadłam do pociągu trochę spóźniona, tata pojechał wczoraj z rzeczami, żeby się rozpakować i przygotować do zajęć, odprowadzała mnie mama, a wiecie, jaka jest nierozgarnięta… Jak tylko weszłam do pociągu, spotkałam Lukrecję i Atenę. Zaprosiły mnie do swojego przedziału, potem jeszcze doszła do nas Zoe. Zagadałyśmy się i nawet nie zauważyłam, jak minęły trzy godziny.

Scorpius parsknął śmiechem:

- To musiała być strasznie interesująca rozmowa. Te wszystkie odcienie fuksji w nowej serii Niezmywalnych Lakierów do Paznokci Madame Fluffy…!

Keira spojrzała na niego pobłażliwie, jak na wyjątkowo nieznośne dziecko.

- Ha, ha, ha. Niestety, są takie sprawy, o których nie mogę z wami porozmawiać. - Zrobiła ważną minę, jak gdyby ciuchy i kosmetyki stanowiły jakąś wiedzę tajemną, która chłopcom nigdy nie będzie dana. Po chwili zmarszczyła czoło: - A skąd ty w ogóle wiesz, co to jest fuksja, Malfoy?

- Niestety - Score nadął się jak ropucha - są takie sprawy, o których nie mogę z wami porozmawiać.

- Nie bój się. - Keira nachyliła się, żeby poklepać go po kolanie w parodii uspokajającego gestu. - Ja i Al jesteśmy gotowi wspierać twój alternatywny styl życia-a! - krzyknęła, gdy Malfoy skoczył na nią, chcąc chyba złapać w pasie i podnieść do góry nogami. Kopiąc i gryząc, Keira próbowała się uwolnić, przy okazji wymierzając boleśnie celny cios Albusowi.

- Au! To przestaje być zabawne!

- Albus Potter?

Trójka Ślizgonów zamarła, Keira ciągle przewieszona przez ramię Scorpiusa i celujący w nich różdżką Albus. Po chwili Malfoy postawił Keirę na ziemi, a ona natychmiast zaczęła poprawiać potargane włosy, wyraźnie zawstydzona swoim dziecinnym zachowaniem.

- Tak? - odezwał się Albus. W drzwiach stał wyglądający na jakieś czternaście, piętnaście lat chłopiec, który już zdążył przebrać się w czarne, szkolne szaty z emblematem Ravenclawu na piersi. Był wyraźnie zdenerwowany. - O co chodzi?

- Rose Weasley kazała mi cię znaleźć. Chodzi o jednego drugoklasistę ze Slytherinu. Nazywa się chyba Higgs, ale nie pamiętam imienia. Nigel, Norbert…?

- Norman - poprawił Scorpius bez namysłu. - Norman Higgs.

- Co mu się stało, pobił się z kimś? - dopytywał się Al.

Krukon zagryzł nerwowo wargę.

- Tak jakby. Będzie lepiej, jak sam to zobaczysz, okej?

Albus rzucił zaniepokojone spojrzenie Malfoyowi i Keirze.

- Słuchajcie, zaraz wrócę…

- Chyba żartujesz! - wykrzyknęła Keira. - Też idziemy.

Al pokręcił głową:

- Nie potrzebuję pomocy. Dam sobie radę.

¬- Dasz sobie radę! - prychnął Scorpius. - A kogo to obchodzi? To pierwsza bójka w tym sezonie!

- I to jeszcze z kimś od nas - dodała Keira, fałszywie wzruszonym głosem. - Druga klasa, prawie kot!

- Czuję się dumny z młodego pokolenia Ślizgonów. Ciężko pracują na reputację naszego domu.

- Trzy sykle na Higgsa!

- Zwariowałaś, Zabini?! Nawet jeszcze nie wiesz, z kim się pobił!

Albus słuchał z niedowierzaniem swoich przyjaciół i tylko pokręcił głową, powtarzając sobie, że jest Prefektem Naczelnym i że wcale nie ma ochoty dorzucić się do puli. Ślizgoni zakładali się o dosłownie wszystko; przez siedem lat znajomości trudno było nie zarazić się od nich tym zwyczajem.

- Jak masz na imię? - zapytał Krukona.

- Danny, Danny Archer.

- Chodź, Danny, zanim Rose urwie mi głowę za to, że już pierwszego dnia szkoły się obijam.

Przeszli do tylnej części pociągu. Scorpius i Keira pozostawali dwa kroki za nimi, kłócąc się zawzięcie o to, czy postawienie w ciemno na Higgsa jest dobrą inwestycją. Al zauważył, że przed wejściem do jednego z przedziałów kilku uczniów wygląda kogoś nerwowo - zapewne jego. W grupie rozpoznał trzech prefektów - Lizzy Darling z Ravenclawu oraz Celię Quirke i Alfreda MacMillana z Hufflepuffu. Pierwszy zobaczył go Alf. Zamachał rękami jak topielec.

- Tutaj! - krzyknął.

- Tak, wiem - Albus westchnął ciężko. Nadgorliwość Alfa zawsze działała mu na nerwy. Przepchnął się przez tłumek, słysząc, jak za jego plecami Score i Keira krzyczą: Przejście dla Prefekta Naczelnego, frajerzy!

- Dobrze, że jesteś, Al - przywitała go z wyraźną ulgą Lizzy. - Podobno pociągiem jedzie profesor Toothill, ale nikt nie może go znaleźć, więc nie wiadomo, czy jednak nie skorzystał z sieci Fiuu - wyjaśniła szybko, biorąc Albusa pod łokieć i prowadząc go do przedziału. - Zupełnie nie wiemy, co robić…

- Albus? Wchodź i zasuń za sobą… No jasne, Malfoy, Zabini, jak miło was widzieć - parsknęła Rose, gdy tamci wpakowali się do przedziału zaraz za Alem; Alf i Celia daremnie próbowali zablokować im wejście.

- No i? - Score rozejrzał się po przedziale wyczekująo. - O co to całe zamieszanie? Kruczę powiedziało, że chodzi o Higgsa, że się z kimś pobił czy co, a ja nie widzę tu nikogo oprócz…

Zamarł, wpatrując się gdzieś w głąb przedziału. W pierwszym odruchu Albus chciał się z nim zgodzić, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zobaczył to, co przykuło uwagę drugiego Ślizgona. Jedno ze skórzanych siedzeń było mocno wgniecione, jakby uginało się pod czyimś ciężarem, a kilkanaście centymetrów nad nim unosił się w powietrzu opasły tom podręcznika do zaklęć dla drugiego roku.

- Weasley - zaczął Malfoy ostrożnie - rozumiem, że to ten tak długo utrzymujący się efekt zaklęcia lewitującego jest źródłem twojego podniecenia?

W przedziale rozległo się ciche skrzypienie skórzanych obić, zupełnie jakby ktoś się na nich wiercił. Albusowi przemknęła przez głowę naprawdę szalona myśl i zanim zdążył się opanować, zapytał niepewnie:

- Higgs? - W odpowiedzi ktoś donośnie pociągnął nosem. - Czy to…?

- Zaklęcie niewidzialności - Rose potwierdziła jego przypuszczenia, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Ktoś rzucił na Normana zaklęcie niewidzialności, kiedy jego przyjaciele wyszli do łazienki i zostawili go samego. Dostał klątwą w plecy, kiedy wyglądał przez okno; na chwilę stracił przytomność i ocknął się zupełnie zdezorinetowany, jakby go ktoś skonfundował. Kiedy jego znajomi wrócili, wpadli w panikę - słyszeli głos Normana, ale nie widzieli go.

- Niesamowite. - Keira zagwizdała cicho.

- Jak się czujesz, Norman? - zapytał Albus zaniepokojony.

- Dobrze - chlipnął dzieciak, starając się, żeby nie było słychać, że gardło ma ściśnięte od powstrzymywanego płaczu. Musiał się nieźle przestraszyć.

- Kazałyśmy mu z Lizzy trzymać na kolanach książkę, żeby wiedzieć, gdzie jest - wyjaśniła Rose, wskazując ruchem głowy pozornie lewitujący podręcznik. - Inaczej strasznie niezręcznie się z nim rozmawia.

- Nie mogłyście… No wiesz.

Pokręciła głową, domyślając się, o co Al pyta.

- Nie ma szans. To jakieś strasznie skomplikowane świństwo, może nawet rzucone przez więcej niż jedną osobę. Próbowałam wszystkiego, ale nawet nie mam pojęcia, gdzie się to zaklęcie zaczyna, a gdzie kończy. Musimy poczekać, aż dojedziemy do Hogwartu. Flitwick na pewno zdejmie to z Normana w mgnieniu oka, ale na razie nie możemy mu pomóc.

- Domyślasz się, kto ci to zrobił, Higgs? - zapytał obcesowo Malfoy, zwracając się tam, gdzie (jak wskazywała książka) znajdował się młodszy Ślizgon. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, dorzucił kpiącym tonem: - Tylko nie kręć i nie potakuj głową, matole. Jakbyś zapomniał, jesteś dzisiaj trochę niewyraźny.

- Nie - wydusił z siebie po chwili Norman.

- A wiesz może, dlaczego ktoś cię zaatakował? - próbował dalej Albus. - Zrobiłeś komuś jakąś przykrość? Może ktoś cię w szkole nie lubi?

Milczenie. Rose nachyliła się w stronę kuzyna.

- Sama nie wiem, co o tym myśleć - mruknęła cicho, mają nadzieję, że Norman jej nie usłyszy. - Do Hogwart Expressu nie można wejść ot, tak sobie. Chroni go bardzo stara magia, która ma zapewnić nam bezpieczeństwo w czasie podróży. Żeby złamać te uroki trzeba by być bardzo potężnym czarodziejem, a przecież to…

- …bez sensu - dokończył za nią Albus - bo jaki dorosły, potężny czarodziej włamywałby się do szkolnego pociągu, żeby rzucić zaklęcie niewidzialności na jakiegoś dzieciaka, prawda?

- Dokładnie.

- Więc to musiał być uczeń. Albo uczniowie.

- Wyjątkowo wredni uczniowie. - Rose zmarszczyła czoło. - To, co zrobili, było obrzydliwe. Ten chłopiec ma dopiero dwanaście lat, nie wykręca się takich numerów drugorocznym! Nawet James i Freddie nie byliby tak okrutni.

Albus polemizowałby z tym ostatnim stwierdzeniem, ale zachował tę refleksję dla siebie.

- Czyli nie wiemy nic - podsumował z rezygnacją.

- Nie do końca - odezwała niespodziewanie Keira. Wszystkie oczy w przedziale (można przypuszczać, że Normana rówież) skierowały się na nią.

Keira Zabini uśmiechnęła się chytrze, po czym uniosła rękę, palec wskazujący kierując ku sufitowi. Wszyscy odruchowo popatrzyli w górę - i zamarli.

Na suficie przedziału wciąż lekko żarzyły się wypalone w drewnie słowa:

J E Ś L I__W C I Ą Ż__B Ę D Z I E M Y__N I E W I D Z I A L N I__D L A__Ś W I A T A

W K R Ó T C E__S T A N I E M Y__S I Ę__N I E W I D Z I A L N I__D L A__S A M Y C H__S I E B I E

Pierwszym, który odzyskał głos, był Malfoy:

- Nie wiem, jak wy - zaczął, przeciągając pretensjonalnie sylaby - ale ja nie jestem fanem poezji białej. Szczególnie kiepskiej.

~*~

Harry podparł głowę dłonią, wpatrując się tępo w zawalające jego biurko dokumenty. W ciągu swojej dwudziestoletniej kariery widział naprawdę wiele, ale to - to przechodziło ludzkie pojęcie…

- Jeszcze tu jesteś? - zapytała, stając w progu jego biura, Lavender Brown. Na ramiona miała zarzuconą swoją ulubioną pelerynę z kołnierzem ze srebrnych lisów. - To już nie jest wyrabianie nadgodzin - zażartowała - tylko zwykły pracoholizm.

- Przyganiał kocioł garnkowi. Przyznaj się, co tam chowasz? - zaśmiał się Harry, wskazując na cztery grube teczki z aktami, które przyciskała do piersi. Najwyraźniej zamierzała zabrać je ze sobą do domu.

- Wiedziałam, że powinnam spróbować to przemycić w starych numerach Czarownicy - Lavender westchnęła dramatycznie, wchodząc do gabinetu. Harry jednym ruchem nadgarstka przywołał dla niej krzesło i poprosił, by usiadła. To zabawne, ale gdyby trzydzieści lat temu powiedziano mu, że Lavender Brown zostanie jednym z najbardziej poważanych aurorów w Wielkiej Brytanii, Harry uznałby to za wyjątkowo absurdalny żart. Tymczasem na przekór wszelkiej logice Lavender ukończyła Akademię Aurorów i odkąd podjęła pracę w Ministerstwie, konsekwentnie udowadniała, że zasłużyła zarówno na szacunek współpracowników, jak i na ich zaufanie. W każdym razie Harry ufał jej bezgranicznie.

Oparta wygodnie o obite czarną skórą oparcie, Lavender odgarnęła z twarzy jasny kosmyk, który wyślizgnął się spinkom i czarom. Zawsze lubiła upinać włosy w misterne, gustowne koki; czasami w pośpiechu wiązała je w kitkę lub zaklęciem zaplatała w warkocz, czasami rozpuszczone zaczesywała do tyłu - nigdy na bok, nigdy na lewy policzek.

- Harry, czy ty w ogóle coś jadłeś? - Popatrzyła na niego znad szkieł okularów. - Wyglądasz, jakbyś był ledwo żywy. Nie chcę cię martwić, ale skrajnie wycieńczony na niewiele nam się przydasz.

- Przesadzasz, nic mi nie jest.

- Jeszcze nie. Ale jak Ginny się do ciebie dobierze... - Lavender pogroziła mu palcem.

Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ginny rozumie, że moja praca wymaga poświęceń - stwierdził przekornie.

- Ginny rozsmaruje cię na ścianie, jeśli znowu wrócisz do domu po dziewiątej!

- Zaraz rozsmaruje. Najwyżej zakopie w ogródku.

- Harry, to nie jest śmieszne. Przepracowujesz się. Co się dzieje?

Auror westchnął ciężko:

- Chodzi o to ostatnie wezwanie.

Lavender zmarszczyła brwi.

- Masz na myśli Edynburg? Tym razem Macnairowi się udało, ale zobaczysz, że w końcu złapiemy sukinsyna...

Harry pokręcił energicznie głową.

- Nie, to nie to.

- Więc?

Zawahał się.

- Pamiętasz tych dwóch mugolskich policjantów sprzed dwóch dni?

Lavender milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Sprawa była w końcu śmieszna - około trzeciej nad ranem Edwin Jenkins, pracownik Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów, który miał tej nocy dyżur, dostał powiadomienie o wykryciu nieautoryzowanej aktywności magicznej w obecności dwóch mugoli. Na wpół przytomny teleportował się na obrzeża Londynu, kierując się współrzędnymi, które podał mu służbowy skaner. Na miejscu zastał dwóch zdezorientowanych mugoli i puszkę farby tak naładowaną magią, że zdawała się żyć własnym życiem. Incydent ten nie wywarłby na Edwinie Jenkinsie większego wrażenia, gdyby nie dwa fakty.

Po pierwsze, ktokolwiek rzucił na puszkę urok, zrobił to bez wątpienia w celu złamania Zasad Tajności, na co wskazywało wielkie graffiti, zdradzające istnienie kilkuset tysięcznej społeczności brytyjskich czarodziejów. Po drugie, będący świadkami tego zajścia mugole byli uzbrojeni.

Jenkins był dobrze wyszkolonym pracownikiem terenowym z wieloletnim doświadczeniem. Ale ledwie przytomny ze zmęczenia, nawet w trakcie tak rutynowej akcji, zaczął popełniać błędy. A właściwie popełnił jeden błąd, który pociągnął za sobą serię kolejnych. Zamiast wycofać się z potencjalnie niebezpiecznej sytuacji i wezwać wsparcie, jednym ruchem zneutralizował puszkę, drugim starł z muru graffiti - trzeciego wykonać nie zdążył. Spanikowani mugole, nie zawahawszy się ani na sekundę, zaczęli strzelać do człowieka, który wyłonił się z ciemności niczym zjawa i miotnął w ich stronę kilkoma kolorowymi strugami światła.

Jenkins spróbował zasłonić się Zaklęciem Tarczy, ale był za wolny. Pierwsza kula trafiła go w ramię; druga odbiła się od magicznej tarczy rykoszetem, raniąc jednego z policjantów w nogę. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Jenkins teleportował się z powrotem do Ministerstwa, prosto do Kwatery Głównej Aurorów. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie - aurorzy w ciągu kilku sekund wrócili na miejsce strzelaniny, obezwładnili mugoli, zanim tamci zdążyli wezwać pomoc i opanowali sytuację.

- Wysłaliśmy tam czterech ludzi i zespół obliviatorów - powiedziała w końcu Lavender. - Mamy to pod kontrolą.

- Naprawdę w to wierzysz?

Wyrządzone przez nieuwagę Jenkinsa szkody były, jak na tak błahą sprawę, znaczne. Strzały i krzyki słyszała w końcu cała ulica; Biura Aurorów i Amnezjatorów pracowały nad tym cały następny dzień. Ukrycie akcji przed prasą okazało się jeszcze trudniejsze i aby jej szczegóły nie wyszły na jaw, Harry po raz kolejny w tym roku musiał poprosić o przysługę kogoś, u kogo wolałby nie mieć długu wdzięczności. Zwłaszcza że dług ten, odkąd wywrotowcy zaczęli działać, rósł z każdą zatuszowaną przez jego wtyczkę w Proroku sprawą.

Lavender spuściła głowę.

- Harry, ja... Ja też nie wiem, co o tym myśleć - przyznała po chwili wahania. - Wiem, że cię to męczy, ale nie ciebie jednego. W tej sytuacji najlepsze, co możemy zrobić, to nie dać się zwariować.

- Ale czy nie wydaje ci się to, bo ja wiem, dziwne? Nie, czekaj, daj mi skończyć. Na początku, przy pierwszym wezwaniu, myślałem, że to tylko jakieś szczeniackie wybryki, od czasu do czasu zdarzają się w końcu tacy, którym zabawne wydaje się postraszenie mugoli jakąś niegroźną magią. Przy drugim trochę mnie to zbiło z tropu. Przy trzecim zacząłem podejrzewać, że to nie przypadek. Ale teraz, po dwóch miesiącach, kiedy ataki, zamiast słabnąć, przybierają na sile? Mam pewność. Robią się coraz bardziej bezczelni, Lavender. - Pokręcił głową. - I zaczyna to być niebezpieczne. To czysty przypadek, że w zeszłym tygodniu nie doszło do tragedii; mogliśmy mieć już dwa trupy… Albo ktoś po prostu sobie z nas kpi, albo - albo chce coś osiągnąć. Tylko co? Przecież łamanie Zasad może zaszkodzić nam wszystkim. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale mam wrażenie, że coś przegapiłem. - Harry przeczesał dłonią włosy nerwowym, chłopięcym gestem i mimowolnie spojrzał na zawalającego jego biurko dokumenty. - Coś bardzo ważnego, dzięki czemu zrozumiałbym, o co tu chodzi.

- A pomyślałeś, że tu może o nic nie chodzić? - zapytała Lavender spokojnie.

Tym razem Harry nie odpowiedział.

- Idę do domu - westchnęła. - I tobie też to radzę. Zjedz coś, prześpij się. Jesteś naprawdę wykończony. Może jutro rano...

- Może. Dobranoc, Lavender.

Lavender Brown odpowiedziała mu zmęczonym uśmiechem, zdecydowanym ruchem ręki odgarniając z twarzy włosy; nigdy nie zaczesywała ich na bok, nigdy na lewy policzek. Nie lubiła zasłaniać deformującej go brzydkiej, nierównej blizny, na brzegach której wyraźnie było widać ślady wilczych pazurów.

Żadne z nich nie wstydziło się śladów, jakie odcisnęła na nich wojna, ale Harry znał tylko jedną osobę, która potrafiła obnosić się ze swoją oszpeconą twarzą, jakby to był ostatni krzyk mody.

Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Lavender Brown miała tupet.

seria: albus severus potter, czas akcji: powojenne, fanfiction: harry potter, opowiadanie: nowy wspaniały świat, status: niezakończone, forma: opowiadanie

Previous post Next post
Up