Bogdan Kamieński - żołnierz Powstania Warszawskiego

Oct 13, 2015 22:22



Bogdan Kamieński urodzony 26 lipca 1928 roku w Warszawie. W Powstaniu brałem udział na Mokotowie w zgrupowaniu „Baszty”, w kompanii wartowniczej, w stopniu starszego strzelca. Miałem pseudonim „Maciek”.

W czasie Powstania Warszawskiego pseudonym Maciek
rocznik 1928
stopień powstańczy - starszy strzelec
funkcja - dowódca sekcji
Pułk „Baszta”
dzielnica - Mokotów
Data wywiadu 2008-10-29

Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych - gdzie pan mieszkał, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo.
Przed wojną mieszkałem w kilku miejscach. Po [moim] urodzeniu przenieśliśmy się do Dęblina. Mój ojciec (Piotr Kamienski) był oficerem lotnictwa w stopniu kapitana. W Dęblinie był szefem wyszkolenia. Potem przenieśliśmy się do Torunia. W Toruniu ojciec był dowódcą eskadry w 4 Pułku Lotniczym i zastępcą dowódcy pułku. Następnie w 1936 roku ojciec został przeniesiony na stanowisko komendanta szkoły pilotów w Masłowie koło Kielc. Tam byliśmy do marca 1939 roku. Później ojca znowu przeniesiono jako komendanta do szkoły pilotów na Lublinku pod Łodzią. Zaczął się rok 1939.

Czy miał pan rodzeństwo?
Mam brata Ryszarda, młodszego o siedem lat. W czasie wojny mój ojciec brał udział w kampanii wrześniowej jako pilot. Latał w zgrupowaniu generała Kleeberga i do kapitulacji był w tym zgrupowaniu. To była tak zwana Grupa Operacyjna „Polesie”. Stamtąd jeszcze wyleciał z meldunkami do Warszawy - to był chyba 27 września 1939 roku. Został zestrzelony niedaleko Otwocka, został ranny, w czasie okupacji leżał w szpitalu. Jako inwalida nie został zabrany do obozu jenieckiego, do oflagu. W czasie całej okupacji mieszkaliśmy w Warszawie aż do Powstania.

Gdzie pan spędził wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Wybuch wojny zastał nas na Lublinku pod Łodzią, gdzie ojciec ewakuował samoloty, które stamtąd trzeba było wyewakuować również z pilotami. To byli piloci wyszkoleni już na samolotach silnikowych i odlecieli na wschód. Potem znaleźli się wszyscy w Rumunii i potem walczyli w Anglii.

Czy pana tata mówił, że będzie wojna? Wierzył w to?
Tak, wiedział o tym, że będzie wojna. Mój ojciec był bardzo zaangażowany w szkolenie lotnicze i bardzo żałował, że tak szybko skończyła się ta kampania. Był rozżalony na niektóre sprawy związane z lotnictwem.

Na co był najbardziej rozżalony?
Najbardziej był rozżalony na brak koordynacji obrony lotniczej, to było bardzo zdecydowane. Poza tym, poza koordynacją działań, również brak fachowego wykorzystania sprzętu lotniczego. Trzeba pamiętać, że w 1939 roku bardzo dużo samolotów ze względu na atak niemiecki - taki bardzo znienacka - uległo zniszczeniu nawet na lotniskach, a można było tę sprawę zupełnie inaczej załatwić. Niestety, nie starczyło chyba myśli przewodniej, jak to może być w czasie wojny. Zawsze mój ojciec mówił, że powinniśmy wykorzystać doświadczenia, jakie można było zdobyć po ataku niemieckiego tak zwanego korpusu lotniczego „Kondor” w Hiszpanii (w czasie wojny domowej w Hiszpanii), gdzie naloty odbywały się bardzo podobnie do naszej wojny i działań wojennych w Polsce. Mianowicie były naloty bombowe z dużą ilością samolotów i niszczyli nie tylko obiekty wojskowe, ale również obiekty cywilne. Między innymi trzeba pamiętać o zniszczeniu takiego miasta jak Guernica - to był pokaz, co może zrobić niemieckie lotnictwo w swoim działaniu.

Na jakim samolocie latał tata?
Mój ojciec latał na wielu samolotach. Był kierownikiem szkolenia, więc latał zarówno na samolotach myśliwskich P-11, P-23 „Karaś”. Nie wiem, czy latał na bombowcach „Łoś”, bo to były samoloty, które były specjalistyczne, wchodziły do akcji i do służby w latach 1937 - 1938, wtedy kiedy mój ojciec był zajęty szkoleniem pilotów w swoich szkołach lotniczych w Masłowie i potem na Lublinku.

Czyli jak zaczęła się okupacja, to przeprowadził się pan do Warszawy?
6 września wyjechaliśmy z Łodzi, tuż przed zajęciem jej przez Niemców. Wyjechaliśmy samochodem z moim ojcem, z matką i z bratem. Dojechaliśmy do Warszawy i ojciec zgłosił się w Warszawie do komendy uzupełnień, która skierowała go na front.

Obronę Warszawy przeżył pan już w mieście?
Obronę Warszawy przeżyłem na Dolnym Mokotowie na ulicy Belwederskiej (kwartał Parkowa, Łazienki, Podchorążych). Pamiętam ten okres bardzo dobrze, miałem już wtedy ponad jedenaście lat, więc byłem już po piątej klasie szkoły powszechnej. Pamiętam każdy drobny szczegół. Do nas do kwartału została skierowana rozbita Armia „Pomorze” generała Bortnowskiego. Byli w Łazienkach, to były odziały kawaleryjskie.

Pamiętam tragiczną rzecz, jak było składanie broni przez tych żołnierzy, którzy płakali. Dla nas, dla chłopców, to było dziwne, bo żołnierze mieli broń, mieli karabiny maszynowe i trzeba było mieć dużą siłę woli, żeby to składać w momencie kapitulacji Warszawy 27 września. Potem weszli Niemcy, żołnierze wyszli kolumną przez Belwederską. Szli dalej w kierunku na Piaseczno. Wojna w 1939 roku nawet dla takiego małego, mimo wszystko, chłopca jak ja, była wielkim przeżyciem.

Gdzie składali broń?
Składali na Parkowej (dzisiaj jest tam kwartał rządowy). Składali na chodniku - karabiny, karabiny maszynowe, wyposażenie (bagnety, szable).

Czy naprawdę płakali przy tym, jak składali broń?
No pewno! To było straszne.

Czy Niemcy stali i pilnowali składania broni?
Nie, Niemców przy tym nie było. Niemcy na pewno przyjechali później, bo w momencie kiedy wojsko składało broń, to tylko pilnowali - jak sobie przypominam - nasi podoficerowie czy oficerowie, pilnowali porządku w akcie składania broni.

Potem już weszli Niemcy, więc z miejsca zaczęła się bardzo ostra okupacja - otoczyli wszystko, myśmy tam nie mogli w ogóle dojść. Pamiętam tylko, że kilku starszych chłopców (było tam osiedle ZUS-u, które miało pod domami kanały, gdzie szły rury grzewcze od centralnego ogrzewania) zabrało dwa ciężkie karabiny maszynowe i ukryło je między rurami. Był tam między innymi syn (już starszy) dozorcy, który pilnował tego osiedla. To było kilka bloków - pięć czy sześć - mieszkali tam, przeważnie, oficerowie, bo było to osiedle trochę oficerskie. Schowali karabiny maszynowe - nie wiem, co potem się z tym stało. Mieli już pojęcie o tym, że trzeba to ratować.

A dla pana i pana rodziny zaczęła się okupacja?
Dla mnie zaczęła się okupacja. Był koniec września, więc zaczęła się szkoła. Przez kilka miesięcy chodziłem do tak zwanej Szkoły Mazowieckiej na Litewskiej 16 w Warszawie. Skończyłem tam szóstą klasę i potem tę szkołę zlikwidowali Niemcy. Otworzyli szkołę zawodową na Śniadeckich, tam skończyłem wszystkie klasy gimnazjalne i w 1944 roku zrobiłem małą maturę.

Czy należał pan do konspiracji?
Tak. Nasza szkoła była pełna konspiracji, bo była organizacja harcerska. Był Związek Harcerstwa Polskiego i Związek Harcerstwa Narodowego. W 1943 roku, po rocznej przynależności do ZHP, szybko zostałem drużynowym 7. Drużyny Warszawskiej i byłem drużynowym do Powstania. Miałem pięć zastępów, wszystko to byli chłopcy na Mokotowie. Poza tym w szkole były komplety. Dzięki obecności na kompletach wykładowcy Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej ze Lwowa [Kowalenko] (profesora, który później był rektorem Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie), dzięki temu, że tutaj był, dostałem się na studia. Jako były żołnierz AK i powstaniec nie było możliwości na Wybrzeżu, żeby się dostać. Trzeba pamiętać, że z Wybrzeża wyrzucali ludzi, nawet zasłużonego profesora, ekonomistę i kierownika budowy Gdyni Kwiatkowskiego wyrzucono z Wybrzeża.

Gdzie w czasie okupacji odbywały się zbiórki?
Zbiórki w czasie okupacji odbywały się w mieszkaniach poszczególnych zastępowych. To była taka organizacja, że chodziłem na zebranie zastępu, zastępowy meldował mi, że tego i tego dnia odbędzie się zbiórka zastępu. Chodziłem na zebrania na poszczególne zastępy. Byłem znany w zasadzie tylko w obrębie mojej drużyny. Początkowo nawet było tak, że były tylko zebrania z zastępowymi, a potem były zebrania już z całymi zastępami. To już było tuż przed Powstaniem, więc chłopcy już byli przeszkoleni, jeśli chodzi o broń, umieli już obchodzić się z bronią. Mieliśmy czasami wypożyczony karabin, który trzeba było umieć rozłożyć, złożyć, zobaczyć, jak to wygląda. Oczywiście przynosił to specjalny łącznik. Czasem na zebraniach były również i pistolety, ale bardzo rzadko. Trzeba pamiętać, że to odbywało się prawie w ciągu dwóch lat.

Poza tym zastępy chodziły na rozmaite akcje. Były akcje rozlepiania, roznoszenia gazetek, obserwowania, spisywania pociągów. Wówczas była kolejka, która chodziła z ulicy Puławskiej do Piaseczna. Kolejką jeździli zarówno Polacy, jak i Niemcy, odbywały się transporty. Pod Warszawą, w Lasach Kabackich, na Natolinie były wielkie niemieckie składy amunicji, wielkie składy sprzętu, broni. Te rzeczy spisywało się, potem oddawało się do hufca, hufiec dalej do chorągwi. Jak dalej szły meldunki (i kto dostawał), to myśmy oczywiście już nie wiedzieli. Wszyscy drużynowi szczepu mieli hufcowego. Drużynowi mieli zebranie z hufcowym i na tych zebraniach były już szkolenia wojskowe trochę wyższej kategorii. Był omawiane akcje, sposoby walki, szczegóły broni, omawiany tak zwany regulamin piechoty - to też żeśmy przechodzili.

Jak pan zapamiętał 1 sierpnia, wybuch Powstania?
Byłem na Mokotowie na ulicy Kazimierzowskiej, ponieważ do nas nie dotarła informacja, nie przyszedł łącznik. W zasadzie powinienem być na Woli, ale ponieważ nie dotarł łącznik, wobec tego zebrałem swoich zastępowych, którzy byli osiągalni i zgłosiliśmy się do kompanii wartowniczej przy Komendzie Placu na Mokotowie na ulicy Malczewskiego. Od tego zaczęła się służba. Pierwsza służba była na ulicy Odyńca, na pierwszym piętrze, na rogu ulicy Kazimierzowskiej i Odyńca przy parku Dreszera. Otrzymałem tam pierwszy chrzest bojowy, mianowicie czołg, który widziałem, dokładnie na krawędzi parku Dreszera wystrzelił kilka razy i między innymi pocisk trafił w balkon, na którym siedziałem. Na szczęście siedziałem za murkiem, a pocisk przeleciał obok przez kratę i wybuchł w pokoju. Od tego czasu zostałem dokładnie ogłuszony i od tego czasu trochę brakuje mi słuchu w prawym uchu.

Czy dostał pan broń? Na czym polegała pana służba?
Najpierw byliśmy brani do budowy barykad. Między innymi budowaliśmy barykadę na ulicy Puławskiej naprzeciwko kościoła Świętego Michała. Była głęboka barykada - głęboki rów zrobiony przez ulicę Puławską. Rów szedł od parku Dreszera aż do ulicy Dolnej. Tamtędy przechodziły oddziały na Dolny Mokotów. Tam również ewakuowali się ranni, którzy byli przenoszeni do szpitala elżbietanek na ulicy Tynieckiej.

Czy mógłby pan powiedzieć, jak pan budował barykadę?
Budowałem przy pomocy łopaty - kopałem i wyrzucałem ziemię na ułożone kamienie z jezdni, płyty chodnikowe. Wszystko, co tylko było można, co dało się zaciągnąć na barykadę, to kładło się na barykadę, a potem wszystko jeszcze zasypywało się, bo rów był głęboki. [Rów] był co najmniej na dwa metry głęboki, szeroki też na dobre dwa metry. To była dość duża barykada i trzeba było ją wykopywać. Poza tym barykada była ostrzeliwana przez artylerię, więc od czasu do czasu jakiś pocisk wybuchł w barykadzie. Raczej nie przypominam sobie bezpośredniego trafienia, ale barykada była co jakiś czas rujnowana przez artylerię. Byliśmy przecież naprzeciwko Puławskiej, naprzeciwko Rakowieckiej, gdzie były oddziały SS, gdzie było duże zgrupowanie wojska niemieckiego, więc stale byliśmy ostrzeliwani.

Czy długo budowaliście barykadę?
Barykadę budowaliśmy przez kilka dni i co jakiś czas byliśmy wzywani, bo byliśmy skoszarowani na ulicy Malczewskiego. Później została zdobyta szkoła na ulicy Woronicza róg Puławskiej. W szkole wzięliśmy około trzydziestu jeńców. Między innymi nasza kompania była też wezwana do pomocy, byliśmy w tak zwanym drugim rzucie. Jeńców potem zgromadzono w piwnicach na ulicy Tynieckiej i myśmy ich pilnowali. Musieliśmy im pomóc wynieść kubły z fekaliami, musieliśmy im pomóc dostarczyć wodę, musieliśmy dostarczyć jedzenie. W czasie Powstania to było wszystko do zdobycia, bo na szczęście żeśmy mieli sporo cukru i makaronu ze spółdzielni „Społem” na ulicy Różanej, gdzie w zasadzie zaopatrywała się cała „Baszta”. Był do jedzenia cukier, makaron i pomidory - takie było menu.

Dlaczego musiał pan pomagać Niemcom?
Oni nosili kubły, ale musiałem ich pilnować z karabinem, żeby nie uciekli.

Czy nie miał pan ochoty dać takiemu kulkę w głowę?
Nie można. Jeńca przecież nie można zabijać. To był jeniec, poddał się. Zresztą to byli przeważnie starsi ludzie, którzy byli absolutnie otępiali. Nosili wiadra, nosili wodę, pichcili sobie. Trzeba było ich po prostu przypilnować.

Potem, jak Mokotów poddał się i cały garnizon akowski z Mokotowa znalazł się na Forcie Mokotowskim na końcu ulicy Racławickiej (tam gdzie kiedyś była radiostacja), przyjechał do nas generał von dem Bach-Zelewski i powiedział nam wówczas, że zostaliśmy uznani za kombatantów, więc nie zostaniemy rozstrzelani - nie będziemy uznani za bandytów, tylko za żołnierzy wojska regularnego. Stamtąd żeśmy poszli do niewoli.

Tak, to byli jeńcy, ale Niemcy rozstrzeliwali jeńców.
Jeńcy zostali wypuszczeni przez oddziały niemieckie, które zajęły nasze tereny. Oddziały zajęły ulicę Tyniecką, więc myśmy zostawili Niemców. Co mieliśmy z nimi robić? Brać ich do kanałów też nie było można, nie było sensu, więc zostawiliśmy ich. Jak Niemcy tam weszli, to ich zajęli i uratowali, nakarmili - to już ich sprawa. Ci jeńcy potem chodzili wśród jeńców Mokotowa w Forcie Mokotowskim i praktycznie mówiąc, dziękowali nam, że żeśmy obeszli się z nimi po ludzku. To też był akcent, który trzeba podkreślić, jeśli chodzi o historię Powstania, bo nikt z tych jeńców nie został zastrzelony ani nie był bity, ani w jakiś sposób szykanowany.

I naprawdę ci Niemcy podchodzili do was i wam dziękowali?
Tak. Tak było.

To było niesamowite. Niemcy przecież zabijali powstańców.
Niemcy zabijali, ale to byli żołnierze Wehrmachtu - właściwie żołnierze lotnictwa. To byli lotnicy, którzy nie mieli takich… Esesmani - oczywiście [zabijali]. Żeby to było SS albo „ukraińcy”, to by była inna sprawa.

To znaczy, że „ukraińców” i esesmanów można było zabić?
Znalazł się jeden oficer SS, który przyjechał samochodem, nie wiedząc chyba, że w Warszawie odbywa się Powstanie, w sam środek naszego zgrupowania na Mokotowie. Był niesamowicie bezczelny. Oczywiście rozbrojono go, zrewidowano. Początkowo [nic] nie znaleziono, a potem [odkryto], że na udzie miał przymocowany pistolet. Zabrali mu ten pistolet i za posiadanie nieujawnionego pistoletu został rozstrzelany i zakopany przy alei Niepodległości, przy tak zwanym Alkazarze. [To rozstrzelanie] to był jedyny wypadek, który znałem, ale to był facet, który… Po prostu jeden okaz nienawiści do Polaków.

A jeńcy - lotnicy? Jak zachowywali się w stosunku do was? Jak odnosili się do powstańców?
Jeńcy byli szczęśliwi, że znaleźli się znowu wśród swoich. Od razu zostali nakarmieni i umundurowani, bo przez cały czas, praktycznie przez całe dwa miesiące byli w takich warunkach, w jakich byli i powstańcy. Byli ostrzeliwani - ulica Tyniecka była ostrzeliwana przez ciężką artylerię, która stała na Polu Mokotowskim. To był kaliber 152 mm, to są ciężkie działa, których wybuch likwidował praktycznie mały domek ([taki] jakie były domki na Mokotowie), bo to były ciężkie wybuchy. Niezależnie od tego były tak zwane krowy, czyli miotacze min niemieckich, sześciolufowe, które też nas bombardowały. Wybuch takiego pocisku nawet w odległości kilkunastu metrów rzucał człowiekiem o ścianę domu czy gdzieś na odległość nawet kilkudziesięciu metrów. To była ogromna siła podmuchu.

Czy jeńcy niemieccy próbowali z wami rozmawiać?
Ojciec przez Powstaniem kazał mi uczyć się angielskiego i niemieckiego, którego zresztą mieliśmy dość w naszej szkole na Śniadeckich 8. Już wówczas znałem dobrze niemiecki, bo mieliśmy profesora, który stale nam powtarzał, że język wroga trzeba znać. To mi zresztą potem bardzo pomogło w mojej „karierze” jeńca wojennego, potem w Niemczech.

Nie pamiętam, czy żeśmy rozmawiali. W każdym razie dziękowali nam za to, że myśmy ich uratowali od ognia ich artylerii, bo myśmy ich trzymali w piwnicach, nie pozwalaliśmy im wychodzić na zewnątrz, bo byli narażeni na ostrzał, który był stały. Nie było wielkiej przerwy między ostrzałem. Trzeba było przeciskać się między domami.

Czy ci jeńcy dostawali wyżywienie tak samo jak powstańcy?
Takiego wyżywienia jak powstańcy to może nie dostawali, ale ograniczone ilości - też dostawali jedzenie. Nie mogliśmy ich głodzić. Dostawali zupę z pęczaku, z makaronu. Przeżyli dwa miesiące i nie umarli. Nikt nie umarł, nikt nie zginął.

Czy miał pan dyżury?
Byłem tak zwanym rozprowadzającym - rozprowadzałem warty. Przez pierwszy miesiąc Powstania z naszej kompanii wartowniczej, mając stopień starszego strzelca (to zresztą żaden stopień), byłem dowódcą sekcji, więc rozprowadzałem warty. [Rozprowadzałem] co dwie czy cztery godziny na poszczególne posterunki, żeby ustawić wartowników. Również braliśmy udział w akcji. Byliśmy wysłani na działania w forcie na Sadybie. […] Potem zostaliśmy wycofani do Królikarni.

Na czym polegała ta walka?
Polegała na strzelaniu do pokazujących się Niemców, na pracy z bronią.

Czy na Sadybie mieliście coś zdobyć czy obronić?
Myśmy bronili fortu na Sadybie, który był naszą powstańczą redutą na Dolnym Mokotowie. Potem trzeba było stamtąd wycofać się, bo to było bardzo blisko Wilanowa. W Wilanowie stali z kolei Węgrzy, którzy nie brali udziału w walkach przeciwko powstańcom. Wręcz przeciwnie, pamiętam nawet taki moment, kiedy węgierski major przyjechał bryczką, dwa piękne konie, na Mokotów. Nikt go nie zatrzymywał. Między innymi przywieźli nam granaty. Te granaty były dla nas symboliczną pomocą, ale to była pomoc, bo to były granaty zaczepne, bardzo skuteczne - czarne walce z czerwoną opaską. Przy naszych granatach, jakie myśmy mieli (tak zwane sidolówki), to był rzeczywiście mercedes wśród granatów.

Czy ten oficer przyjechał sam?
Przyjechał i powiedział, że Węgrzy nie będą walczyć (zresztą później była inna [sytuacja], którą przeżyłem w związku z Węgrami). Węgrzy byli już właściwie prawie internowani, bo wówczas Węgrzy przeszli na stronę Rosjan. To były oddziały, które jeszcze nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić. Zresztą potem te oddziały Niemcy internowali w obozach, obok obozów jenieckich.

Gdzie ten major zajechał bryczką?
Na ulicę Malczewskiego. Były rozmowy w dowództwie - nie mogłem brać w nich udziału, bo byłem młodym chłopcem.

Czy pan widział jak przyjechał ten Węgier?
Tak, widziałem, ponieważ myśmy byli osłoną sztabu, a sztab mieścił się na Malczewskiego. Był tam pułkownik „Daniel” (pułkownik Kamiński) i między innymi również mój ojciec pełnił tam dość poważną funkcję, bo był komendantem placu na Mokotowie. Między innymi jemu podlegali również jeńcy i kompania wartownicza, w której służyłem - tak przypadkowo się złożyło. Ojciec był wprawdzie inwalidą, ale zgłosił się do pułkownika „Daniela” i pracował w sztabie na Malczewskiego.

Jako kto?
Jako komendant placu, jako oficer. Był w stopniu kapitana.

Jak tata miał na imię?
Piotr Kamieński.

Czy pana tata przyjął pseudonim w czasie Powstania?
Mój ojciec miał pseudonim „Rola”.

A druga historia z Węgrami?
To już później, jak byłem w niewoli i byłem ewakuowany z całą kolumną jeńców wojennych z Hamburga na północ, do Husum, przez cały Schleswig Holstein. Zakwaterowano nas w dawnym obozie koncentracyjnym. Obozu już nie było - były tylko baraki. Połowa tego obozu była przedzielona. W [jednej] połowie mieszkali internowani Węgrzy (wprawdzie jeszcze z bronią) i był tylko jeden płot między nami, jeńcami wojennymi a Węgrami. Wówczas, tuż przed samą kapitulacją Niemiec, bardzo poważnie zachorowałem na paratyfus. Miałem silną gorączkę, byłem nieprzytomny. Przez druty Węgrzy przechodzili do nas, my do nich, tak że była to już absolutnie współpraca. Przyszedł major - lekarz węgierski i dał mi na pewno leki, które doprowadziły mnie do tego, że potem, jak obóz został zajęty przez Anglików, to wówczas przyjechały karetki i zabrali nas do szpitala w Schleswigu. Obudziłem się w szpitalu już po tym, jak ze wszystkiego mnie rozebrali, ubrali w piżamę. Obudziłem się i zobaczyłem nad sobą anioła, który przyniósł pomarańczę. To była angielska pielęgniarka. W szpitalu doszedłem do siebie, byłem tam prawie miesiąc na rekonwalescencji. To był angielski szpital wojskowy, który Anglicy normalnie od razu założyli. Wyrzucili niemiecki personel lekarski, przyjechali Anglicy i Anglicy mieli szpital pod sobą.

Czyli węgierski lekarz uratował panu życie?
Tak.

A pomarańcza? Czy pamięta pan jej smak?
Pamiętam smak tej pomarańczy. Trudno zapomnieć.

http://ahm.1944.pl/Bogdan_Kamienski/1/?q=kamienski

восстание варшавское 1944

Previous post Next post
Up