W trakcie porządków na światło dzienne wyjrzała następująca książka:
(można kupić np.
tu, zdjęcie stamtąd właśnie).
Moja pierwsza reakcja: żadne normalne dzisiejsze dziecko nie zdzierży wierszyków o "dźwierzach", gąsiorze patrzącym "odsieb" i koszulce pranej w rzece, suszonej na konopnym sznurze i krochmalonej w cebrzyku. A w dodatku "zbłękitnianej". Swoją drogą, przy najbliższej okazji zapytam moich studentów filologów, czy wiedzą, co to farbkowanie bielizny.
Pierwsza reakcja mojej pierworodnej, obecnie lat sześć i pół: oczy jak spodki, uszy na sztorc, gębusia rozwarta z zachwytu i - "mamo, czytaj, mamo, jeszcze, mamo, dalej!".
Po namyśle dochodzę do wniosku, że dziecię me rację ma. Te wierszyki są świetnie napisane, wpadają w ucho, a w dodatku opowiadają bardzo proste, choć atrakcyjne historyjki z życia dzieci właśnie. Rytm, rym, powtórzenia, intryga - czegóż chcieć więcej od poezji dla dzieci? A że przy okazji młoda usłyszy/zobaczy parę słów i konstrukcji składniowych, których miastowe z dziada-już-i-pradziada dziecko na żywo nie spotka, to w sumie tylko cieszyć się należy. Sama mniej więcej w tym wieku zaczytywałam się w "Kichusiu majstra Lepigliny"...