Ostatnio miałam dość niezwykłe przygody, a więc zacznijmy może od czwartku. Żeby zachować jakąś chronologię.
W czwartek w szkole muzycznej sekcja altówek miała popis. Ja tym razem nie grałam, bo nie przygotowałam się, dużo nie było mnie na lekcjach, bla bla. Jako że prezentowała się przede mną wizja bycia podłym nieużytkiem, to przynajmniej wzięłam aparat na ten popis. I robiłam piękne zdjęcia, za które dostałam przynajmniej trochę galaretek od pani M. XD
Miłe było tez na popisie krótkie wpadnięcie Emilki, która wzięła z kształcenia mój sprawdzian, który napisałam na... cztery! *happy dance*
No dobra, piątek.
Ja, jako uczennica szkoły muzycznej, mam do zaliczenia chór. W każdym razie, chór od jakiś dwóch miesięcy przygotowywał się do wielkiego występu, który odbył się wczoraj w Kaliszu. I ja miałam okazję tam być. Ha! Nawet śpiewać. Ta-daaam:
Znaczy: Pasja św. Mateusza w opracowania J.S. Baha. Nasz chór [w domyśle dziecięcy, ale i tak połowa osób kończy gimnazjum, a ja i jedna dziewczyna jesteśmy już stare dupy z liceum] śpiewał jeden z sopranów i jestem napraawdę z siebie dumna, jak ja wczoraj wysoko śpiewałam [zaśpiewałam to wysokie „Wo hin, wo hin"!].
I właściwie była taka bania, że hej.
Najpierw była próba w szkole i dość gładko poszło, pani rutynowo trochę się powkurzała na osoby, które się zapisują, a potem nie idą na koncerty, nieco się rozśpiewaliśmy i koło dziesiątej podstawili nasz autokar. Jeżeli o przejazd chodzi, to był całkiem kulturny, jednak minus w autokarach jest dość powszechnie znany - po pewnym czasie powstaje ten charakterystyczny zapaszek zawierający w sobie zapach foteli, kanapek i wspomnień i rzygowinach. Czasem też dochodzi motyw upału poza autokarem, ale nie było źle, jako że wiosna dopiero się rozkręca.
Miałyśmy taką swoją małą ekipę - ja, Magda, Asia, Weronika i czasem jeszcze Kasia [a Gośka - paszoł!] - i tak jak się trzymałyśmy razem to było zupełne RYCIE BANI. Z dyskusji autokarowych chyba zasługuje na bycie wspomnianym temat o kolejnym zapowiadanym występie chóru - opera ‘Nasz Las’, gdzie mamy takie ambitne role jak Jeż kulka, Miś Bony, Wiewiórki, Sowy, Kojoty i inne takie chóry Mrówek. I po bardzo ciekawej rozmowie, zaczęłyśmy się z dziewczynami zastanawiać, jak ta opera będzie wyglądać. W końcu większość ról to dziewczyny w wieku okołogimnazjalnym. Wyszło na to że Sowa i Miś Bony będą miały największe biusty. I w ogóle pół Naszego Lasu będzie miało dość sugestywny dekolt.
*ŚCIANA*
Kiedy w ruch poszły TUCi, cały autokar nagle nas pokochał i walił w naszym kierunku, było śmiesznie. Trzeba też nadmienić, że owych krakersów miałyśmy w sumie chyba ze cztery paczki. Mniam.
Po przyjeździe od razu skierowaliśmy się od razu do Kościoła Garnizonowego w Kaliszu, zostawiliśmy na chórze [tzn balkonie jednym z wielu] nasze rzeczy i poszliśmy na dół, na próbę chorałów. Pierwszym wrażeniem był fakt, że ten kościół jest właściwie mały. I może się schować przy Wrocławskim Kościele Garnizonowym, srsly.
Chorały poszły szybko, potem była przerwa i jeszcze przenosiliśmy rzeczy na jeden w większych balkonów. Następna była próba generalna, już z orkiestrą.
...Myślę, że to dobry moment, żeby [znów] pokazać jaka jestem zryta. XD
Był taki kontrabasista. Tak uroczo spał na swoim instrumencie i był taki nieco w rockowym stylu, więc od razu mnie coś chwyciło. Tym sposobem przez całą próbę generalną miałam kosmate nieodpowiednie myśli. Ej naprawdę, przesada. Tutaj Jezusa wysyłają na śmierć, a za mnie myśli macica.
---________---
Dyrygent był śmiechowy, ale właściwie taki, jaki powinien być. Podskakujący, wymachujący batutą i z siwą szopą włosów na głowie. Mój stały tekst z próby:
Mhm, dyrygent zmierzwił włosie.
Także bania, moi państwo.
Po próbie generalnej, mieliśmy wolny czas i mogliśmy pójść na obiad. Większość ludzi z chóru była już do tego sceptycznie nastawiona, bo po przeżyciu obiadu w Świdnicy [przy okazji Dolnośląskiego Kolędowania] to nic nam niestraszne, ale jednak kubeczki smakowe się buntowały. Obiad jedliśmy w Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu czyli w czymś na podobieństwo MDKu. W środku okazało się, że ludzie tam albo są bardzo kopniętymi i mega artystami, albo mają na zapleczu plantację haszyszu. Niezłe tam sztuczki odwalali na korytarzu.
Obiad okazał się zjadliwy. W ramach po-jedzeniowej rekreacji, poszliśmy do pobliskiego parku, gdzie nasz ekipa dostała korrby i zaczęła sobie robić masę zdjęć. A zwłaszcza Asi, bo mimo że ona tego nie lubi, to bardzo ładnie wychodzi na zdjęciach. Więc dziewczyny zabrały jej gumkę do włosów, dzięki czemu mamy teraz takie piękniaszcze fotki z nią. ^^
Kilkadziesiąt słodkich emo fotek później trzeba było zacząć się zbierać z powrotem do kościoła. Jednak pani P. rzuciła piękną przemowę, wiecie, jak jakiś katalizator w filmach wojennych - ‘będziecie godnie walczyć, znam was i wiem, że zwyciężycie’. Dzieci nawet bardzo się przejęły tą podniosłą mową.
Tuż przed koncertem zaczęła się lekka panika. Trzeba było się uczesać, jakoś odpowiednio ubrać [nie wiadomo było, czy brać jeden czy dwa swetry, a że byliśmy w kościele to mogło być NAPRAWDĘ zimno], wziąć sobie nasze chórowe stroje, założyć buty... Jeden chłopaczek, który w domu miał dwie pary lakierek wziął dwa buty i jak się okazało, oba lewe. Ale jakoś je założył i się przemęczył. Szacun.
Ja znowu miałam stresa, bo wychodziłam jako pierwsza. Przywilej ludzi stojących po bokach, duh. Wyjście było do dupy, bo ktoś za mną w pewnym momencie krzyknął ‘stać’ a byłam już w jednej piętnastej drogi. Zaczęłam przeklinać w myślach te głupie bachory, bo jak się okazało, krzyczały bez żadnego powodu. Przynajmniej miałam radochę, że przechodzę koło tego fajnego kontrabasisty. [Zapomniałam dodać, że po próbie generalnej idąc do swoich rzeczy o mało co na niego nie wpadłam - RYCIEEEE]
Koncert zaczął się z około piętnastominutowym opóźnieniem. Coś jeden facet próbował z rzutnikiem zrobić, ale w sumie wyszło na to, że trzymał go na kolanach, a tekst był wyświetlany na suficie [i żeby nie było, tekst niemiecki, no bo po co ludziom tłumaczenie? xD]. I nie powiem, widok tych ludzi siedzących w ławkach i patrzących na tekst Pasji był naprawdę zabawny. Jakby nagle cały kościół doznał objawienia - wszyscy jak jeden mąż wznieśli wzrok do góry.
Koncert był długi, męczący i stresujący, ale jednocześnie był niezwykłym przeżyciem. Osobiście nie jestem do końca zadowolona z siebie i reszty naszego chóru, bo nie było nas tak dobrze słychać i czasem nie wchodziliśmy w odpowiednim momencie. Jednak po występie usłyszeliśmy od pani P. jaka jest z nas dumna i myślę, że to było dla nas ważne.
[Ach, jak refleksyjnie na koniec.]
W drodze do Wrocławia trochę pogadaliśmy, trochę pospaliśmy i koło pierwszej z groszami byliśmy pod szkołą. Szczęście, że ojczym mnie odebrał, bo naprawdę nie wiem, czym miałabym jechać. O pierwszej trzydzieści poszłam spać.
Jeszcze co do wyjazdu, znowu okazało się jaki świat jest mały. Asia zna Pawełka S. z mojej byłej klasy, bo chodziła z nim na dziennikarstwo do MDKu. Co oznacza, że Asia zna również Pepe, Julkę Żula i Macia. Co za szok. Wszyscy się znają.
[Kiedyś normalnie nie wytrzymam i zrobię na brystolu wielką mapę, kto kogo zna.]
Ostatni bonus śpiewano-pasjowy:
tak wyglądaliśmy No i sobota. Dzisiejsza męcząca sobota.
Plusem był odwołany chór, minusem wczesny wstawanie. W ogóle minusów było jakoś podejrzanie dużo.
Zacznijmy od pobudki - wstawanie po pięciu i pół godzinie snu NIE JEST dobrym pomysłem, zwłaszcza kiedy ma się w planach dwa baseny i to w różnych miejscach miasta.
Kiedy poszłam na autobus K, zobaczyłam, że cała Świeradowska jest zamknięta. Nie jeździ tam NIC. Wkurzona poszłam na przystanek dalej, gdzie stał 146 i teoretycznie jeździ 113 i 612. Spotkałam jedną dziewczynę ze szkoły, która też wybierała się na Teatralną na basen. Pogadałyśmy, poznałyśmy się z imienia i ogólnie było miło, biorąc pod uwagę wszystkie możliwe niedogodności spotkane wcześniej. Plusem był fakt, że pod PKP miałam od razu tramwaj we właściwą stronę i na zajęcia, które zaczęły się o ósmej przyszłam jedynie z dziesięciominutowym opóźnieniem.
Na miejscu okazało się, że na zawody MUSZĘ UMIEĆ SKOK NA GŁÓWKĘ. Załamałam się absolutnie, bo próba uczenia się tego raz niemal się skończyła złamaniem karku. W nagrodę usłyszałam, że jak bardzo dobrze pływam i nawet te pierwsze skoki mi nieźle wychodzą, ale za bardzo się denerwuję i mogę na tych zawodach nie pływać, bo zwyczajnie nie wyrobię psychicznie. Super.
Zaliczyłam kilka styli na czas, poćwiczyłam te głupie skoki i poszłam.
Tramwajem podjechałam do ronda, odwiedziłam muzyczną w celu odebrania książki od angielskiego, której znowu tam nie było i poszłam na drugi basen. Tym razem na Akademii Ekonomicznej, gdzie zwykle pływam.
Poprosiłam panią Jolę, żeby trochę poćwiczyła ze mną te skoki, i w sumie, z nią dalej to wszystko jest straszne, ale nie mam ochoty płakać i krzyczeć. Więc do 20 kwietnia chyba się nauczę.
Podczas zajęć jak zwykle dostałam w dupę [w sensie wysiłkowym]. Po basenie było już tak ciepło, że dawało radę chodzić w krótkim rękawie [teraz to nawet dwadzieścia kilka stopni w cieniu].
Dziś jeszcze zaliczyłam skracanie grzwki, więc joł.
A po przyjściu do domu poszłam spać.
Acha i chcę powiedzieć, że baaardzo chcę jechać do Szkocji.
I że nawet może mi się uda.
Koniec na dzisiaj. Przepraszam, że tak dużo. Wirtualne piwo, dla ludzia, kto to wszystko przeczyta.