[BtVS/SPN] Życie mniej zwyczajne

May 19, 2009 23:08

Kochana le-mru, w dniu tych kolejnych osiemnastych życzę Ci wszystkiego najlepszego! Dużo radości i uśmiechu, fajnych ludzi wokół, świetnych imprez i mało kaca, szybkich samochodów i zero nudy, nowych, wciągających seriali co najmniej tak dobrych jak BSG i Lee w ręczniczku, jak już przy BSG jesteśmy. :D No i bądź zawsze taka zajebista, jak jesteś teraz ( Read more... )

flist: birthday, verse: faithverse, flist: nilc, fanfiction: tabelka, fanfiction: supernatural, fanfiction: buffy the vampire slayer

Leave a comment

le_mru October 15 2009, 17:11:35 UTC
Przygnębiający stuff. :/ Ale dobry i mocny jak szczypta miętowej tabaki.

Miejscami - szczególnie z początku - miałam wrażenie, że za dużo jednak opowiadasz, niż pokazujesz. Potem to wrażenie zupełnie minęło i narracja stała się soczysta, a zarazem zdumiewająco chłodna i oszczędna. Bardzo lubię taki efekt.

Ponadto to:

. (Później, dużo później przypomina sobie, że ostatecznie zdecydowała się, mijając zapuszczony żywopłot pani Armstrong. To śmieszne, jak po latach pamięta się tak nieistotne rzeczy.)

W pierwszym akapicie dajesz nam już znać, że ta historia ma kontynuację, że bohaterka poszła dalej i to jest tylko fragment tego specyficznego bildungsroman ;) To jest tylko historia odejścia, i niczego więcej, i uważam, że dobrze, że to tak ograniczyłaś.

Czuje, jakby coś w niej wreszcie pękło i że te wszystkie niejasne odczucia, które spychała przez całe trzy lata najgłębiej jak mogła, w końcu nabierają kształtu i wychodzą na wierzch.

O, to jest przykład "za dużo telling".

Kiedyś w domu było lepiej - wtedy, kiedy jeszcze żył ojciec. Później nastały czasy wujka Teda, który miał lepkie ręce nie tylko, gdy chodziło o samochody bliższych i dalszych sąsiadów. Odchodząc, Shelly podarowała mu w prezencie pożegnalnym złamaną szczękę i kilka palców.

Fajnie rozprawiasz się z mitem, że slaying jest empowering and all. Owszem, daje kobietom możliwość odwetu, obrony i ataku, ale tylko tyle i aż tyle.

Kiedy otwierają wreszcie kasy, Shelly kupuje bilet u zrzędliwej tlenionej blondynki. Sześćdziesiąt pięć dolarów. Właśnie tyle kosztuje nowe życie.

Strasznie fajne są te obserwacje.

Okazuje się, że prowincja wszędzie wygląda tak samo.

To prawda.

(Pogromczynie są trochę jak siostry. Shelly czuje się nagle jedynaczką.)

Też świetne! Wyrwała się z tej wielkiej społeczności... to znaczy, straciła je i nic poza tym się nie zmieniło.

Shelly prawie chce się śmiać. Jest pewna, że Faith nigdy nie porzuci swojego powołania, że zawsze będzie pogromczynią, bo do tego została stworzona - perfekcyjne narzędzie do zabijania - i nie wie, jak robić cokolwiek innego (nie potrafiłaby, nie tak jak Shelly), ale sam fakt, że sprzeciwiła się Gilesowi i postanowiła pracować na własną rękę tylko utwierdza Shelly w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję, że istnieje życie poza obserwatorami, treningiem i wypełnianiem poleceń.

(Prawda jest taka, że nie wszystkie potencjalne naprawdę nadawały się na pogromczynie. Prawda jest również taka, że prawie żadna nie ośmieliła się tego powiedzieć głośno.)

A nawet jeśli się nadawały - to może nie chciały? Bardzo fajnie wypełniasz tę lukę w kanonie. Brakowało zresztą i u nas takiego fika, więc świetnie, że powstał, a nawet lepiej że został mi zadedykowany :D Jak już pisałam wyżej, pozostaję oczarowana klimatem amerykańskiej prowincji.

(Sorry, że musiałaś tak długo czekać na ten komentarz!)

Reply


Leave a comment

Up