[THG] Wściekłość i wrzask 1/3

Oct 17, 2012 18:43

Tytuł: Wściekłość i wrzask
Fandom: The Hunger Games
Pairingi/postacie: Johanna/Finnick (wspomniane Finnick/Annie w tle)
Spojlery: Do całości trylogii.
Zawiera: Seks, przemoc, wulgaryzmy, aluzje do prostytucji, śmierć postaci.
Ilość słów: 15 120
A/N: Przede wszystkim chciałabym niesamowicie podziękować Akzs, która nie dość, że znosiła mnie cierpliwie, podczas gdy pisałam ten tekst, to jeszcze zrobiła do niego niesamowity fanmix (do pobrania tutaj), a później go zbetowała. Jej też ten tekst jest dedykowany. ♥♥♥ Poza tym chciałam też podziękować wszystkim innym, którzy znosili moje jęki towarzyszące procesowi twórczemu, jesteście najlepsi. ♥

Wściekłość i wrzask

I

Tell me about the dream where we pull the bodies out of the lake
and dress them in warm clothes again.

To zaczyna się mniej więcej tak (tak naprawdę Johanna nie pamięta już dokładnie, jak to wszystko naprawdę się zaczęło, ponieważ, wbrew temu, co mówią książki, takie szczegóły zacierają się potem w pamięci - książki to najwięksi kłamcy w historii świata, wiecie? - ale ta scena jest jedną z tych, które akurat pamięta doskonale, a skoro to i tak tylko opowieść, to może się równie dobrze zaczynać właśnie w ten sposób):

Finnick Odair krwawi.

.

Johanna patrzy na zwiniętą w pięść dłoń, jakby należała do kogoś innego, ale nie - to te same lekko nierówne paznokcie i zadarte skórki, i niewielka blizna biegnąca u podstawy kciuka. Jej knykcie pulsują bólem, zdarta skóra wciąż trzyma się uporczywie z jednej strony, drażniąc otwartą ranę, i Johanna zrywa ją zdecydowanym ruchem, zaciskając zęby. To dziwne wrażenie, trzymać w palcach coś, co przed chwilą było częścią ciebie, ale wygląda jak ciało obce, które masz ochotę odrzucić ze wstrętem. Johanna powoli rozprostowuje rękę.

Na białej ścianie widać czerwony, nieco zatarty ślad, w miejscu, w którym jej zaciśnięta pięść spotkała się z murem.

Johanna klnie głośno (wszystko, co robi, jest głośne - tak, jakby chciała im powiedzieć: patrzcie na mnie, nadal tu jestem, nie zdechłam na arenie, tak, jak oczekiwaliście, więc będziecie na mnie patrzeć, skurwysyny) i zastanawia się przez chwilę, czy nie poprawić kopniakiem. Kto by pomyślał. Johanna Mason jednak nie ma wszystkiego i wszystkich w dupie.

(To była tylko dwójka dzieciaków, głupia, tłumaczy sobie, nawet ich nie znałaś, idiotko, nie są warci twoich poobdzieranych knykci, za rok będą następni, a potem następni i następni, i ich też zaszlachtują jak świnie pod Rogiem Obfitości, podczas gdy ty będziesz patrzeć, jak krew tryska malowniczo z ich poderżniętych gardeł. Jakimś cudem, po tej stronie ekranu wszystko wydaje się być o wiele bardziej malownicze.)

To nawet nie chodzi o to, że Johanna czuje; może bardziej o to, że chciałaby czuć cokolwiek poza tą bezsilną wściekłością, która wypełnia ją po brzegi - chciałaby czuć żal, może smutek, może cokolwiek, byle nie tę wściekłość. Gdyby popatrzeć na to z boku, byłoby to prawdopodobnie całkiem zabawne: jest wściekła dlatego, że jest wściekła; jakie to głupie, jakie dziecinne, ale Johanna mimo to czuje, jak wzbiera w niej krzyk.

- Johanna?

Ale ona nie słyszy, nie słyszy nic nic nic, jej świat jest tylko szumem krwi w uszach i czerwienią, i tylko ten jeden, jedyny raz daje się podejść.

(Tylko ten jeden, jedyny raz nie zależy od tego jej życie - tak przynajmniej sądzi, ale potem, kiedy jest już po wszystkim, ta Johanna, której jeszcze nie ma, ale która będzie, śmieje jej się w twarz. Głupia. Jak mogła być tak naiwna. Oczywiście, że to właśnie ten moment upodobała sobie jakaś niezidentyfikowana siła wyższa czuwająca nad całym tym gównianym życiem Johanny, żeby zadać jej ostateczny cios; bomba z opóźnionym zapłonem.)

- No już, chodź, idziemy. - Mocne ręce łapią ją za ramiona i Johanna wyrywa się, uderza na oślep, a potem patrzy, jak Finnick Odair zbiera się z podłogi, wycierając grzbietem dłoni krwawiący nos. Być może byłaby bardziej zakłopotana tym, co właśnie zrobiła, gdyby nie była taka wściekła (zdecydowanie nadużywa tego słowa, powinna z tym coś zrobić), i naprawdę, Odair sam się o to prosił. Nigdy nie zachodź Zwycięzcy od tyłu. Pewnych nawyków ciężko się wyzbyć, kiedy śpi się z nożem pod poduszką.

- To damska toaleta, Odair - cedzi przez zaciśnięte zęby, jakby to, że wtargnął tutaj nieproszony, usprawiedliwiało cokolwiek. - Czego chcesz?

- Szukałem cię. Idziemy się napić - mówi, dotykając ostrożnie nosa, jakby bał się, że natrafi na wystającą spomiędzy rozerwanej skóry kość, na ten przyprawiający o mdłości przebłysk bieli, ale Johanna nie uderzyła dość mocno (następnym razem uderzy, przecież potrafi, zarąbała w końcu pięcioro ludzi siekierą, aż z ich twarzy została tylko miazga, pamiętacie?).

- Zostaw go w spokoju, nic ci się nie stało - odpowiada Johanna zniecierpliwionym tonem. - Nawet krew już przestała lecieć. Jak jutro wstaniesz, to znowu będziesz tak piękny jak zawsze, więc nie histeryzuj.

Finnick patrzy na nią z uniesioną brwią, ale opuszcza ręce. W żółtawym świetle jego włosy błyszczą jak płynny metal, a skóra wydaje się być jeszcze bardziej złocista. Złoty chłopiec Kapitolu, doprawdy.

- Skąd wiesz, że nie miałem planów na ten wieczór?

Johanna mierzy go uważnym spojrzeniem, po czym wzrusza ramionami z obojętną miną.

- Przed chwilą sam powiedziałeś, że chciałeś iść ze mną pić. Mnie twoja brzydka gęba nie przeszkadza.

Finnick odkręca wodę i przemywa ostrożnie twarz, krzywiąc się, kiedy dotyka obolałego nosa. Johanna nie wie, co o tym myśleć. O tym, że Finnick Odair stoi obok niej w damskiej toalecie, zmywając krew z twarzy i śnieżnobiałej koszuli (dopiero teraz zobaczyła, że kilka kropel kapnęło też na rękaw, może jednak uderzyła mocniej, niż jej się wydawało), i proponuje jej alkohol. Może to jakaś tradycja, bardziej doświadczeni mentorzy pilnujący, żeby ci, którzy po raz pierwszy wysłali dwójkę dzieci na rzeź, nie udławili się własnymi rzygami, zapijając się w trupa w zaciszu własnego pokoju.

- To co, Odair, wyciągnąłeś najkrótszą słomkę? - Johanna śmieje się brzydko, nieco ochryple. - Wrobili cię w niańczenie mnie, żebym przypadkiem nie odwaliła kity na samym początku? Myślałam, że jeśli ktokolwiek przyjdzie z gorzałą, to będzie to Haymitch.

Twarz Finnicka przybiera dziwny wyraz, a potem chłopak potrząsa głową.

- Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to mogę udawać, że ktoś mnie przysłał. Wtedy nie będziesz się musiała przejmować tym, że komuś być może zależy - mówi, wzruszając ramionami, i to nie jest ten Finnick Odair, którego twarz spogląda z pierwszych stron kapitolińskich tabloidów, to nie jest nawet ten Finnick, który patrzył swoim ofiarom w twarz, kiedy umierały, bo nie był na tyle daleko, żeby odwrócić wzrok. (Później, dużo później Johanna przekona się, że to był ten prawdziwy Finnick, ten Finnick, który pojawiał się z rzadka, w tych nielicznych momentach, kiedy miał pewność, że nikt nie patrzy. Sam fakt, że było jej dane go poznać, oznaczał, że zaliczała się do tego niewielkiego grona osób, przy których czuł się bezpieczny. Nie będzie wtedy pewna, czy powinno jej to pochlebiać, czy raczej ją przerażać.)

.

Upijają się później w jego przestronnym mieszkaniu na ostatnim piętrze kilkudziesięciopiętrowego apartamentowca i Johanna nawet nie dziwi się, kiedy Finnick wyciąga z szuflady cienkie, ręcznie zwijane papierosy w brązowej bibułce i odpala dwa, trzymając oba w ustach, po czym podaje jej jednego z nich, a sam zaciąga się głęboko.

- Mój stylista by mnie zabił, gdyby mnie teraz zobaczył - mówi z ciężkim westchnieniem, wyciągając się na skórzanym fotelu i zamykając oczy. Johanna widzi tylko nieco rozmyte kontury jego twarzy. - Ale od czegoś trzeba umrzeć - dodaje. Johanna mogłaby przysiąc, że słyszy ciche, pełne pogardy parsknięcie.

Nigdy wcześniej nie paliła papierosów - w Dystryktach i tak o nie ciężko, a w Kapitolu wyszły z mody już dawno temu (teraz palą je tylko ci, którzy chcą być ironicznie retro) - więc krztusi się przy pierwszym zaciągnięciu i przekonuje się, że smak jest ohydny, ale może to jak z seksem, przyjemność rośnie wraz z praktyką. Chyba mówi to na głos, bo z kanapy dochodzi ją cichy śmiech Finnicka.

W połowie drugiego papierosa - przerywanego rumem popijanym ze szklanki, która sama w sobie mogłaby być bardzo ostentacyjnym dziełem sztuki, i kto wie, może jest, bo w końcu co Johanna może wiedzieć o sztuce, nic, tak naprawdę, bo i skąd - zrzuca buty i przechodzi boso do kuchni; kiedy opuszcza miękki plusz dywanu w kolorze czerwonego wina, czuje pod podbiciem chłód płytek i palce u jej stóp podkurczają się mimowolnie. Kiedy odwraca się przez ramię w stronę pokoju, Finnick patrzy na nią ze swojego miejsca na fotelu, na którym na wpół leży, na wpół siedzi, odchylając głowę w tył.

W lodówce Johanna znajduje tylko smętne resztki jakiejś sałatki, jogurt, w którym utopiono kawałki kiwi i truskawek, i kilka butelek wody mineralnej.

- Wygląda na to, że odkryłam tajemnicę twojej nienagannej figury, Odair - mówi, sięgając po wodę.

W zamierzeniu miał być to żart, ale kiedy myśli o tym, że być może ma rację, robi jej się trochę niedobrze, nie tylko od alkoholu. Sama wciąż pamięta te tygodnie po powrocie do domu, tego prawdziwego, w Dystrykcie Siódmym, kiedy nie mogła nic przełknąć, mimo że po raz pierwszy od lat nie musiała chodzić głodna, a wszystko, co udało jej się w siebie wmusić, prędzej czy później i tak podchodziło jej z powrotem do gardła, pozostawiając po sobie palącą przełyk żółć. Nie zdziwiłaby się, gdyby niektórym nigdy nie udało się z tego wyjść. Tak naprawdę Finnick byłby prawdopodobnie ostatnią osobą, którą by o to posądziła, ale już dawno nauczyła się, że pozorom nie należy ufać, szczególnie, kiedy w grę wchodzi Kapitol.

- Rzadko jadam w domu - odpowiada Finnick, przeciągając się leniwie.

Johanna obserwuje, jak poruszają się mięśnie pod jego skórą, jego złotą, złotą skórą, zauważając, jak coś się w niej budzi, podnosząc ociężale głowę, niczym kot, który przebudził się ze zbyt długiej drzemki w słońcu. I wtedy Johanna czuje - tym razem nie gniew, nie tę wypełniającą ją po brzegi wściekłość - ale jest to uczucie, którego nie potrafi nazwać, jakaś nieokreślona tęsknota za czymś, czego nie byłaby w stanie wyrazić, którą spycha z powrotem gdzieś głęboko, aż pozostaje po niej tylko niewyraźne wspomnienie rozchodzące się promieniującym, fantomowym bólem.

Koniec końców, oferuje mu butelkę wody, którą Finnick przyjmuje z wdzięcznością, po czym wypija połowę jednym haustem. Mięśnie pracują przy każdym łyku, jabłko Adama podnosi się i opada rytmicznie. Johanna gapi się w sufit, na którym wykwitają cienie Kapitolu. Nie rozmawiają o tym, co oczywiste, bo i po co, to nie tak, że którekolwiek z nich mogłoby powiedzieć coś, czego to drugie jeszcze nie wie.

- Myślałem, że będziesz inna - odzywa się w końcu Finnick i Johanna nie wie, jak zareagować. Co w ogóle można odpowiedzieć na takie non sequitur? Zwłaszcza, kiedy nie ukrywa się tak naprawdę, jaką jest się osobą (już nie, nie jak wtedy, na arenie, kiedy udawała, że w Dożynkach zostało wylosowane inne imię, a prawdziwa Johanna Mason nigdy nie opuściła granic Dystryktu Siódmego).

- Ja też - odpowiada po chwili ciszy, nie tylko dlatego, że to prawda, ale może też dlatego, że jest mu to mimo wszystko winna, za wcześniej. - Myślałam, że będziesz inny. Media kłamią, kto by pomyślał, nie?

W jej gardle rośnie śmiech, ale kiedy słyszy przytłumiony dźwięk przerywający ciszę, odkrywa z niejakim zdziwieniem, że to Finnick się śmieje, nie ona. Kiedy chłopak przekrzywia śmiesznie głowę, żeby popatrzeć na nią, rozłożoną na plecach na miękkim dywanie, Johanna zauważa, że jego oczy są szkliste i lśnią niezdrowym blaskiem w przygaszonym świetle lamp.

- Nawet nie masz pojęcia - mówi, po czym bierze głęboki oddech, przytrzymuje go przez chwilę, a potem wypuszcza powietrze przez usta.

Johannie wydaje się, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale Finnick tylko odkłada szklankę, którą trzymał do tej pory w palcach jednej ręki, odchyla głowę do tyłu i zamyka oczy. Kiedy leży tak bez ruchu kilka minut, Johanna dochodzi do wniosku, że musiał zasnąć.

Zbiera się z podłogi bez żadnej gracji, trzymając się kurczowo kanapy, aż ściany wracają na swoje miejsce, a podłoga znowu zaczyna stanowić solidne oparcie.

Nie wie, co zrobiła z butami.

Patrząc na własne bose stopy, pokryte cienką siateczką niewielkich żyłek biegnących promieniście od kostek w kierunku śródstopia, czuje się, jakby znowu miała dwanaście lat i przygotowywała się do pierwszych Dożynek. Pamięta, że matka kupiła jej na tę okazję nowe buty. Gdyby wtedy wyczytano jej imię z kartki, można by je było po prostu sprzedać. Ogłoszenie: Buty dziecięce, prawie nienoszone.

- Gdzie idziesz? - pyta Finnick, patrząc na nią spod na wpół przymkniętych powiek. - Jest późno. Zostań do rana.

Wszystko w Johannie krzyczy, że powinna wyjść, że nic dobrego z tego nie wyniknie; ona nigdy nie zostaje, zawsze odchodzi, tak właśnie się dzieje, bo nie może się dziać inaczej. To mechanizm przetrwania, najlepszy, jaki w sobie wykształciła. Nie pozwól im podejść zbyt blisko. Z daleka trudniej jest zranić.

Johanna zostaje.

.

Budzi się nad ranem, zlana potem, czując w ustach gorzki posmak, a później wymiotuje do nieskazitelnie białej muszli w równie nieskazitelnie czystej łazience Finnicka, nie wiedząc, czy to wina alkoholu, czy czegoś jeszcze innego.

To coś, czego wam nie mówią: Zwycięzcy tak naprawdę nigdy nie opuszczają areny.

.

Igrzyska przychodzą i odchodzą, jak co roku, kiedy tylko jedno z dwudziestu czterech nazwisk zostaje zapamiętane na dłużej, niż zabiera zaczerpnięcie ostatniego oddechu, i Johanna wraca do domu. Finnick żegna ją na stacji (Finnick zawsze zostaje w Kapitolu dłużej niż inni Zwycięzcy, robiąc to, co zwykle robi Finnick Odair, kiedy skierowane są na niego flesze aparatów), podczas gdy Johanna niemal wychodzi ze skóry, będąc jednocześnie tak blisko i tak daleko od upragnionej (złudnej) wolności z dala od tego napawającego ją obrzydzeniem miejsca.

- Do zobaczenia niedługo, skarbie - mówi Finnick.

Uśmiecha się nieszczerze, patrząc na nią spod półprzymkniętych powiek tym wzrokiem, od którego wielu kapitolińskim kobietom (i równie wielu mężczyznom) miękną kolana. Johanna nie musi się odwracać, żeby wiedzieć, że za jej plecami stoi ktoś z kamerą.

Chleba i igrzysk, mówi pierwsza sentencja, jakiej uczą się dzieci Panem. To właśnie są ich igrzyska.

Kiedy Finnick przyciąga ją do siebie zamaszystym ruchem (to ich przedstawienie, ich sztuka, ich tragedia w trzech aktach, na końcu ktoś musi umrzeć, wiadomo; i jak mogła być taka głupia, taka nieprzewidująca), Johanna wpada w jego ramiona, ale kiedy on całuje ją lekko w skroń - to jest tylko dla nich dwojga.

- Uważaj na siebie - szepcze Finnick i brzmi to jak coś więcej, niż zwyczajowa formułka.

Nie są przyjaciółmi (jeszcze nie), a przynajmniej nie bardziej, niż pozwoliłoby na to spędzenie kilku nocy pod rząd, pijąc i paląc, i gapiąc się w sufit w towarzystwie kogoś, kto też kiedyś myślał te wszystkie myśli, które przebiegają ci przez głowę (nie wiem jak dam radę to znowu wytrzymać w przyszłym roku nie wiem nie wiem nie wiem czy to kiedyś staje się prostsze nie na pewno nie przecież nie o to tu chodzi to nie ma być proste kurwa kurwa kurwa oczywiście że nie ma być proste ale może kiedyś…). Ale nie są też dla siebie obcy, i może to właśnie o to chodzi. Żeby mieć kogoś, dla kogo nie jest się obcym.

.

Prawda jest taka, że Johanna nienawidziła swoich rodziców. Jej matka piła i czasami ją lała, a czasami po prostu zasypiała na brudnym łóżku w wymiętej, przepoconej pościeli i spała jak kłoda do następnego ranka - to były te dobre dni. Jej ojciec był niewiele lepszy, może tylko w tym, że on nigdy nie podniósł na nią ręki (właściwie to dobrze; jej ojciec był wielkim, potężnie zbudowanym drwalem i gdyby chciał, mógłby zabić Johannę - wtedy jeszcze młodszą i słabszą, niedożywioną i przeraźliwie chudą - jednym ciosem). W gruncie rzeczy, jej rodzice nie byli dobrymi ludźmi i Johanna nie płakała po nich specjalnie, kiedy przez nią zginęli (przez nią, przez nią, ofiary numer sześć i siedem na liście, proszę bardzo, to naprawdę nigdy się nie kończy). Płakała dopiero później, kiedy uświadomiła sobie, że teraz nie ma już na świecie nikogo, kogo by chociaż trochę musiało obchodzić, co się z nią stanie, bo to - to było warte jej łez, a Johanna nie marnowała ich nigdy bez potrzeby.

Kiedy Johanna wraca do domu, witają ją tylko grube mury, od których wieje chłodem i oskarżycielskie twarze rodziców tej dwójki, którą posłała na śmierć. Johanna nie mówi im o tym, jak chlała na umór z Finnickiem Odairem, żeby wyrzucić ich twarze i imiona z pamięci, dokładnie tak, jak zrobią to mieszkańcy Kapitolu, ani o tym, jak zdarła sobie knykcie do krwi, usiłując wyrzucić z siebie tę wściekłość kryjącą się pod powierzchnią jej skóry i sięgającą daleko w głąb, aż do serca, bo Johanna tak naprawdę też nie jest dobra, dokładnie tak jak jej rodzice, niedaleko pada jabłko od jabłoni. (Po niej też nikt nie będzie płakał, wie to.)

Johanna spędza większość dni w samotności. Czasem pieprzy się z synem rzeźnika, który przynosi jej mięso dwa razy w tygodniu, ślicznym, piegowatym chłopcem o włosach koloru miedzi i szaroniebieskich oczach, którego mogłaby zmiażdżyć jednym ciosem siekiery, gdyby tylko chciała, ale istnieje więcej niż jeden sposób, by kogoś zniszczyć, więc Johanna oplata nogami jego biodra i pozwala się przyprzeć do ściany w przedsionku, podwija bluzkę, bo lubi, kiedy śliczny chłopiec całuje jej piersi i udaje, że nie widzi spojrzeń, które posyła jej po tym, jak kończą i Johanna wyciera się bezceremonialnie między nogami.

(Johanna bierze, bierze bierze bierze, nie dając nic w zamian, ale przecież zostało już ustalone, że nie jest dobrą osobą, więc to ją chyba trochę tłumaczy, nieprawdaż? Tak właśnie robią źli ludzie, pod których skórą czai się wściekłość i wrzask, gotowe w każdej chwili wydostać się na zewnątrz.)

Czasami czuje się w czterech ścianach domu jak zwierzę w klatce i ma ochotę zdrapać sobie paznokcie do krwi, usiłując się wydostać, ale potem przypomina sobie, że w oknach i drzwiach nie ma krat. (Zadziwiające, jak łatwo jest o tym zapomnieć.)

Pewnego dnia przypadkowo łapie kątem oka swoje odbicie w lustrze i gdyby tylko nie zostawiła całego strachu na tamtej arenie, byłaby pewnie przerażona tym, jak bardzo obca wydaje jej się jej własna twarz, niemalże zwierzęca w swojej surowości. Pod jej oczami malują się głębokie cienie, a skóra wydaje się być zbyt ciasna, jakby nie należała tak naprawdę do niej. Myśli, że gdyby teraz otworzyła usta, wydobyłby się z nich tylko nieludzki skowyt. Może faktycznie prawdziwa Johanna Mason nigdy nie opuściła granic Dystryktu Siódmego.

Zazwyczaj nie ma nikogo, do kogo mogłaby się odezwać, więc większość dni spędza w ciszy. Czasem snuje się po lesie między drzewami, myśląc o tym, że już prędzej wolałaby pracować, tak jak reszta tego cholernego dystryktu, chciałaby przychodzić do domu brudna i wykończona, tak wyczerpana, że mogłaby tylko upaść na nędzny barłóg udający łóżko i spać bez snów, a rano wybierać trociny z włosów i wyciągać drzazgi z palców, i tak samo następnego dnia, i następnego, i następnego, aż w końcu zdechnie jak bezpański pies i zakopią ją z mniej więcej taką samą pompą. Czemu nie? Taki był jej plan na życie, zanim nie usłyszała swojego nazwiska wyczytanego podczas Dożynek. Bo w czym tak naprawdę Johanna jest lepsza od tych wszystkich ludzi? Oprócz tego, że jest, jak widać, lepszą morderczynią, ale tym raczej nie należy się chwalić.

Przez większość czasu zapomina, że w jej o wiele za dużym domu w wiosce Zwycięzców podłączony jest telefon, dlatego kiedy pewnego popołudnia dźwięk dzwonka wyrywa ją z niespokojnej drzemki, jej palce odruchowo zaciskają się na rękojeści noża.

- Cześć, co słychać? - pyta znajomy głos, kiedy podnosi słuchawkę, ale Johanna domyśla się, że Finnick nie zadzwonił dlatego, że akurat zebrało mu się na pogaduszki. Domyśla się też, że zapewne są podsłuchiwani.

- Cześć, Odair - odpowiada. Jej głos jest lekko zachrypnięty. - Co, już się za mną stęskniłeś?

Po drugiej stronie zapada cisza, jak gdyby złotousty Finnick Odair, ulubieniec mediów, nie wiedział nagle, co powiedzieć. Johanna jest niemal pewna, że wie, czym jest tak naprawdę ta dziwna, urywana rozmowa i stara się nie zastanawiać, do czego zmusili go tym razem, czego nie może i pewnie nie chce jej powiedzieć. Nie rozumie tylko, czemu ze wszystkich Zwycięzców zadzwonił akurat do niej, bo Johanna nie jest przecież pierwszą osobą, o której myśli się w takich sytuacjach. Tak naprawdę nie wie nawet, skąd wziął jej numer.

- Wiesz, jak to jest - odzywa się w końcu Finnick, śmiejąc się lekko w słuchawkę (jak on to robi, jak? Dlaczego nie krzyczy? Johanna nie potrafiłaby nie krzyczeć). - Dobrych rzeczy nigdy za dużo.

- Uważaj, bo jeszcze ci uwierzę.

Śmiech.

- Ranisz mnie tymi podejrzeniami.

Cała ta rozmowa jest tak idiotyczna, tak doskonale bezprzedmiotowa, że Johanna ma ochotę rzucić słuchawką o ścianę, aż kawałki plastiku rozprysną się po całej podłodze, ale są rzeczy, o których Zwycięzcy po prostu nie rozmawiają, więc jeśli takie pieprzenie to temat zastępczy, to proszę bardzo, Johanna może grać w tę grę.

- Rób tak dalej, a naprawdę cię zranię - żartuje, chociaż to niski żart, bardzo kiepski, ale nie ma lepszego na podorędziu.

- Może ja lubię, jak boli? - rzuca Finnick i Johanna czuje, jak zawartość żołądka podchodzi jej do gardła, bo jest w tym pytaniu jeszcze coś, coś brzydko prawdziwego i fałszywego zarazem, coś, o czym Johanna stara się z całej siły nie myśleć (nie po to na dobrą sprawę zabiła własnych rodziców, nie po to, żeby teraz ktoś jej przypominał o tym, od czego uciekła) i jest niemal wściekła na Finnicka, chociaż sama nie wie, za co.

(Za to, że nie trzymał się od niej z daleka, tak jak chciała, za to, że nie zamierzał jej potem zostawić w spokoju, za to, że teraz Johanna nie może mieć wszystkiego i wszystkich w dupie, i w zasadzie kiedy to się stało?)

- Są rzeczy, których naprawdę nie muszę o tobie wiedzieć, Odair - mówi zamiast tego.

To w pewnym sensie kłamstwo.

.

Zima zakrada się tego roku jak złodziej i zostawia za sobą sine trupy skurczone jak groteskowe karykatury ludzkich istot. Na miejscowym cmentarzu kopią wtedy płytkie groby, odgarniają zamarzniętą na kamień ziemię i stawiają drewniane krzyże, chociaż nikt nie pamięta, skąd dokładnie wzięła się ta tradycja.

Kiedy umiera Antonia, jedna z tych nielicznych, z którymi Johanna dzieliła odizolowany świat Wioski Zwycięzców, wbrew samej sobie, idzie na pogrzeb. Na miejscu okazuje się, że oprócz grabarzy jest tam jedyną osobą. Nie ma nikogo, kto by się przejął bezzębną staruszką, która kiedyś zabiła kilkoro dzieci i została obwołana triumfatorką; nawet Blight nie przyszedł, chociaż znał Antonię lepiej niż Johanna. Tak naprawdę ona też niespecjalnie się przejęła i sama nie do końca wie, dlaczego stoi nad świeżym kopczykiem ziemi odcinającej się brunatnie na tle białego śniegu.

Po powrocie do domu zastaje na progu koszyk, w którym leży kawałek sarniny i pęto kiełbasy z jałowcem, i niemal żałuje, że nie było jej w domu, kiedy przyszedł Gustav, bo pod jej skórą pulsuje pragnienie zniszczenia czegoś pięknego. Czasami myśli, że mogłaby go uderzyć, mogłaby go ugryźć aż do krwi, przeorać plecy paznokciami, które zostawiłyby długie, purpurowe pręgi, a potem białe blizny i kto wie, może by to lubił, może by mu się podobało, ale teraz przypomina sobie tę rozmowę z Finnickiem - może ja lubię, jak boli? - i czuje gorzki posmak w ustach.

.

To niemal boleśnie stereotypowe - dzieciak, który gówno wie o życiu, myślący, że wie wszystko o miłości i ona, z premedytacją niszcząca tę niewinność wciąż i wciąż, i wciąż na nowo, tylko dlatego, że może i chce, tylko dlatego, że nie ma nikogo, kto mógłby ją powstrzymać.

Kiedy Gustav szepcze kocham cię w zagłębienie pomiędzy jej piersiami, Johanna śmieje mu się w twarz i dochodzi kilkanaście uderzeń serca później, wciąż się śmiejąc.

- Uwierz mi - mówi później do niego - mnie nie warto kochać.

.

Opowiada o tym Finnickowi, kiedy ten dzwoni następnym razem. Nie robi tego często (Johanna nie robi tego nigdy), zazwyczaj wtedy, kiedy akurat jest sam w Kapitolu (na specjalne zaproszenie, tak się to ładnie nazywa), ale od czasu do czasu wybiera jej numer i rozmawiają o niczym w szczególności, bo oboje rozumieją to wszystko, co zawiera się w pauzach na nabranie oddechu.

Tym razem Finnick się nie śmieje.

Johanna akurat pije, bo dlaczego by nie, czasami jej się zdarza, ale nie jest i nie będzie Haymitchem (nie będzie, nie będzie; Johanna trochę pogardza takimi ludźmi, chociaż wie, że to tak naprawdę nieważne, co pomaga, tak długo, jak faktycznie pomaga, przynajmniej w ich sytuacji, i nie ma prawa nikogo osądzać). Jeśli jej głos jest trochę zbyt ochrypły, to tylko wina alkoholu.

- Widzisz, ja jestem zła - mówi z przekonaniem, trzymając gwint butelki w dwóch palcach. Kiedy patrzy w lustro wiszące na przeciwległej ścianie, spoglądają na nią dzikie, błyszczące niezdrowo oczy.

- Zdradzę ci sekret. - Finnick ścisza głos do szeptu. - Każdy z nas jest.

To niemal zabawne, jak łatwo w jego obecności zapomnieć, że Finnick też zabijał, że w jego żyłach też krąży to czerwone pragnienie krwi, które czasem śpiewa w ciele Johanny, zagłuszając wszystko inne, i, koniec końców, w ostatecznym rozrachunku Finnick Odair jest tylko gloryfikowanym mordercą, jak oni wszyscy. Że nie jest w niczym lepszy od Johanny. Że też ma w sobie wściekłość i wrzask.

- Nie pamiętam już ich twarzy - mówi Johanna, a propos niczego.

Przez chwilę po drugiej stronie panuje cisza.

- To dobrze - odpowiada w końcu Finnick, nie próbując nawet udawać, że nie wie, kogo Johanna ma na myśli. - Nie wyciągaj ich na powierzchnię. Niech zostaną tam, gdzie są.

Nie pyta go, czy on w swoich snach wyciąga ciała z jeziora.

.

- Nie licz na to, że kiedykolwiek będą cię kochać - mówi Blight na kilka miesięcy przed kolejnymi Dożynkami - skoro co roku przywozisz im dwa akty zgonu.

To nie tak, chce mu powiedzieć Johanna, to zupełnie nie tak nie tak nie tak, jej nikt nie kochał nawet wcześniej i nikt nigdy nie będzie jej kochał, ani teraz, ani później; tak właśnie została napisana jej rola: jest tą odrzuconą, tą, która niszczy tak, jak została zniszczona, tą, która nie chce i może nie potrafi kochać (taki drobny defekt, nie pierwszy i nie ostatni). Zmian w scenariuszu nie przewidziano.

- Nie wiem, skąd wrażenie, że chcę być kochana - odpowiada ostrym tonem, patrząc Blightowi prosto w oczy. - Poza tym takiemu Finnickowi Odairowi to jakoś nie przeszkodziło.

Blight śmieje się, śmieje się tak, jakby Johanna opowiedziała mu najzabawniejszy żart, jaki słyszał w życiu.

- Skarbie - mówi i w Johannie coś zaczyna się gotować; to, że jest od niego o połowę młodsza i o połowę mniejsza nie znaczy, że może się zwracać do niej tak protekcjonalnie - ty w niczym nie przypominasz Finnicka Odaira.

Ta uwaga nie powinna jej tak zaboleć, nie powinna sprawić, że Johanna ma ochotę wydrapać mu oczy i splunąć mu w twarz, powiedzieć: gówno wiesz, Blight, gówno wiesz, wszyscy jesteśmy źli, bez wyjątku, wszyscy jesteśmy siebie warci, tak, on też i ty też, ty pierdolony hipokryto, ale tylko zaciska dłonie w pięści, tak, że paznokcie zostawiają czerwone ślady, które zamieniają się potem w blade półksiężyce i wychodzi, wściekła, trzaskając drzwiami.

Ten gniew gotuje się w niej długo, powoli, tuż pod powierzchnią skóry, chociaż Johanna sama nie wie do końca, na kogo i dlaczego jest tak wściekła, ale kiedy Finnick dzwoni następnym razem, nie odbiera telefonu i pozwala, by jego donośne brzęczenie przerywało raz po raz tę martwą ciszę, która panuje w jej domu. Finnick poddaje się dopiero po pół godziny i Johanna jest nieco zawiedziona, kiedy nie słyszy kolejnego dzwonka, jak gdyby była w stanie zmierzyć w ten sposób, jak bardzo mu zależy (odpowiedź: niewystarczająco).

Kiedy puka potem w okno pokoju Gustava, nie myśli o tym, co zrobi, kiedy on otworzy (jeśli otworzy), wie tylko, że cokolwiek to będzie, zostawi na ich skórze ślady wykwitające jak sinofioletowe kwiaty, ślady, które być może przypomną jej, że nie została na tamtej arenie.

Tak właśnie działa Johanna - siłą rozpędu, bo boi się, że gdyby zatrzymała się chociaż na moment, gdyby ten gniew przestał ją napędzać, to mogłaby po prostu zostać w miejscu, niezdolna do zrobienia kolejnego kroku, aż wreszcie cały świat zostawiłby ją w tyle i umarłaby sama, zapomniana przez wszystkich. Chociaż czy nie wszyscy właśnie tak umierają, koniec końców? W samotności, uwięzieni w izolatce własnego umysłu. To bez różnicy, ile osób będzie po nich płakać.

.

Johanna nie przeprasza za poprzedni raz, przepraszanie jest zupełnie nie w jej stylu, a Finnick nie pyta, dlaczego nie podniosła wtedy słuchawki. To takie łatwe - ta rutyna, w którą popadli, nie wiedząc do końca, kiedy; tak, jakby to się stało, gdy oboje akurat patrzyli w drugą stronę - niemal zbyt łatwe, zbyt bezpieczne, zbyt znajome, i Johanna nie powinna, nie powinna, bo to nie może się dobrze skończyć, wie to, ale - tak samo jak wtedy, tamtej nocy w mieszkaniu Finnicka - nie ucieka, wbrew samej sobie.

- Kiedy wracasz? - pyta zamiast tego. - Do Kapitolu.

- Wracasz? - W głosie Finnicka pobrzmiewa nuta rozbawienia, pod którą kryje się coś jeszcze, jakaś pustka, której nie było tam wcześniej. - Ja wracam do Czwórki tylko na Dożynki, a potem znowu do Kapitolu, tym razem z dwójką dzieciaków, których i tak nie przywiozę z powrotem do domu.

To kolejna rzecz, której wam nie mówią: czasami rodzice trybutów nienawidzą Zwycięzców za to, że oni mieli czelność przeżyć, podczas gdy sami nie byli w stanie przekazać tego sekretu ich dzieciom. (Prawda jest taka, że nie istnieje żaden sekret, trzeba tylko żyć, podczas gdy wszyscy inni umierają, to takie proste.)

Johanna chce krzyczeć, chce krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć, aż wykrzyczy z siebie całą tę wściekłość i nie zostanie w niej nic poza pustą skorupą. Dlaczego on nie krzyczy? Na to pytanie wciąż nie znalazła odpowiedzi.

To jeden z tych dni, kiedy czuje się jak zwierzę w klatce i nie może sobie znaleźć miejsca, ma ochotę wydrapać sobie paznokciami wyjście spomiędzy tych zimnych, kamiennych ścian, w których wszystkie dźwięki rozchodzą się pustym echem, a potem biec, biec tak długo, aż braknie jej tchu, czując na twarzy wiatr smagający ją po policzkach i plączący jej długie, ciemne włosy. W takie dni tęskni za szumem morskich fal, które widziała tylko raz, podczas swojej wizyty w Dystrykcie Czwartym, po tym, jak wygrała swoje Igrzyska. Było w tym coś pięknego, coś pięknego i przerażającego jednocześnie - wzburzone morze uderzające z głuchym łoskotem o wysoki klif, spienione fale rozbijające się o skałę, dziki, nieposkromiony żywioł, tak jak ona sama. Być może, gdyby mogła wtedy wypłynąć tak daleko, że straciłaby z oczu brzeg, poczułaby się wreszcie wolna, choćby na moment. Być może nie musiałaby już nigdy wrócić, zostałaby tam, pośród fal, na dnie, kolejne ciało w głębinie (gdzie były oczy, perła lśni; tak właśnie by ją znaleźli, wyciągnęliby ją na powierzchnię, otulili ciepłym płaszczem jak coś cennego, kruchego i delikatnego, a Johanna zaśmiałaby im się w twarz).

Zabierz mnie nad morze, chce powiedzieć do Finnicka, chce zażądać, niedobra, samolubna Johanna, chociaż wie, że w domu czeka na niego mała, szalona Annie o długich, ciemnych włosach splątanych słonym wiatrem wiejącym od morza i oczach szarych jak ocean w czasie sztormu, i że jeśli musiałby wybierać, to w jego niekompletnym, skurczonym sercu znajdzie się tylko miejsce dla jednej z nich, dlatego Johanna nie każe mu dokonywać wyboru.

- Johanna?

- Co my tu tak właściwie robimy, Finnick, co? - pyta. Siedzi na podłodze, z plecami opartymi o ścianę, od której bije chłód, na który nie pomaga nawet ciemnozielony sweter z miękkiej wełny zarzucony na ramiona.

- Czy rozpatrujemy tu problem filozoficzny? - Johanna słyszy w słuchawce jego cichy śmiech. - Skąd to pytanie?

- Wiesz co, nieważne, zapomnij.

Przez chwilę panuje między nimi cisza, taka zwykła, najzwyklejsza cisza, w której nie ma nic niezręcznego, bo widać tak to właśnie wygląda pomiędzy przyjaciółmi. Kto by pomyślał.

- Co możemy - odpowiada wreszcie Finnick. - Tak brzmi odpowiedź, Jo. Robimy, co tylko możemy. Tylko tyle nam pozostało.

To pierwszy i ostatni raz, kiedy zwraca się do niej w ten sposób. Johanna nie myśli o tym, że mogłaby do tego przywyknąć.

część ii

fanfiction: the hunger games

Previous post Next post
Up