Między Nadzieją, a Śmiercią [część 1/2]

Apr 22, 2013 15:29

Fandom: Gwiezdne Wojny
Czas: Wojny Klonów
Postacie: (własne) Aal Bora, Jate Horavik i Greeh
Uwagi: postacie własne, umiejscowione w realiach znanych z końcówki komiksu o Jabiim z użyciem świata Mandalorian z The Clone Wars (próba syntezy ^^). Pisane na konkurs z hasłem przewodnim: Bastion. Nagród nie zdobyło, ale zawsze to nowy tekst do ożywnienia LJ ;]
(właśnie dowiedziałam się, że nawet publikowane posty mają swoje ograniczenie O_o. Jutro dodam ostatnią część...)

Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna [MRJC] # 2113
New Holstice, Środkowe Rubieże
15 miesiąc Wojen Klonów

Bywały dni, gdy nic się nie działo. Znudzeni lekarze siedzieli w kantynie, grali w sabaka, pazaaka bądź w dejarik i popijali różnoraki alkohol. Gwar w ciasnym, ale przyjemnym pomieszczeniu mieszał się z głośnymi śmiechami i żywą muzyką. Tylko medyczne roboty nie zaprzestawały swoich obowiązków - sprawdzały stan pacjentów, odkażały wszelkie dostępne narzędzia, czyściły sale na błysk, lub wyłączone, stały po kątach. Jedi, którzy przychodzili i odchodzili wraz z nowymi oddziałami w ogóle nie zapadali w pamięci znudzonego personelu Emerjecu-2113, jednego z dziesiątek tysięcy republikańskich szpitali, rozsianych po całej galaktyce. W tych spokojnych dniach można było zapomnieć, że trwa jakakolwiek wojna, a codzienne raporty z HoloNetu to nie fikcja. Piętnaście miesięcy temu wybuchł galaktyczny konflikt, nazwany Wojnami Klonów, a który w przeciągu paru dni objął spory kawałek galaktyki. Piętnaście miesięcy temu spokojne życie Aal Bora skończyło się wraz z powołaniem do czynnej służby w mobilnym szpitalu polowym, tu, na New Holstice.
Bora wiedziała, że ma dużo szczęścia, pracując w dość komfortowych warunkach, kiedy wielu chirurgów polowych borykało się nie tylko z ostrzałem wroga, ale z brakiem odpowiedniego sprzętu i uzupełnień. Wbrew nazwie, ta republikańska jednostka była bardziej bastionem, niż czymkolwiek innym. Od miesięcy linia frontu nieprzerwanie ulegała zmianie, ale szpital jak stał w jednym miejscu, tak miał stać dalej. Umieszczono go w ogromnym budynku, którego strzegły liczne działa jonowe i durabetonowe umocnienia. Flota Republiki krążyła po orbicie, pilnując medyczny ośrodek niczym czujny smok Krayt swoich młodych. Nawet z natury obronne umiejscowienie, pomiędzy srogimi i nagimi skałami nie było pozbawione uroczej okolicy. Ktokolwiek nazwał ich bastion Emerjec, miał naprawdę ironiczne poczucie humoru. Ale Aal nie przybyła tu, by podziwiać uroki, czy zastanawiać się nad mobilnością miejsca swej pracy. Była lekarzem, do jej jedynych obowiązków należało leczyć rannych i nie dać się zabić. Zwłaszcza teraz, kiedy dni spokoju i ciszy minęły, jakby nigdy nie istniały.
Ostatnie kilkadziesiąt godzin nieprzerwanie operowała sklonowanych żołnierzy. Od wczorajszego ranka do sali operacyjnej licznie przywożono rannych z Jabiim, kolejnej planety, którą Republika nie potrafiła wyrwać z łap Separystów. Bora nie wiedziała, co poszło nie tak i czy była to wielka strata dla polityków. Wiedziała zaś, że w jej rękach znajdowało się życie cierpiących istot. W takich momentach była zazdrosna o moce Jedi, którymi ci potrafili czynić wręcz cuda. Dla kogoś, kto spędził lata na ciężkiej nauce, by móc ratować zagrożone życie, takie mistyczne hokus-pokus wydawało się krzywdząco niesprawiedliwym podziałem zdolności. Bora była tylko człowiekiem, czy można było ją winić za nieufność wobec niezrozumiałych mocy i mniej zrozumiałych istot, które je dzierżyły?
- Bora, jak sobie radzisz? - męski głos wyrwał ją z ponurych myśli. Nie oderwała wzroku od wnętrzności klona, w których to od paru minut babrała się, by wiedzieć kto ją zagadnął. Obok niej stał wiekowy mężczyzna, o jasnych, wypłowiałych włosach, ale oczach bystrych i żywych, jak u uroczego zawadiaki. Jeden z najlepszych chirurgów, jakiego kiedykolwiek miała zaszczyt poznać. Jate Horavik, rodowity Mandalorianin, przed wojną wykładał na akademii medycznej w Sundari, na której uczyła się swego fachu. Horavik był powszechnie znanym lekarzem i choć wychował się pośród pacyfistycznego odłamu Mandalorian, jak sam mówił, swoje doświadczenie zdobywał w przeróżnych, podłych zakątkach galaktyki, o których wolałby dziś nie pamiętać.
- Radzę sobie - rzekła w skupieniu, wyjmując odłamek i wrzucając go do naczynia pełnego innych kawałków. Bioskan wskazał kolejny, między żebrami. - Wiesz jak to jest z nimi, sam metal w sobie przemycają.
- Szkoda, że nikt im nie wspomniał, że w nadmiarze szkodzi to zdrowiu - odparł Greeh, chirurg operujący obok niej. Na jego szerokiej twarzy malowało się pełne skupienie. Wszyscy mieli świadomość, że ich rozmówki nie są najwyższych lotów, ale po tylu godzinach presji, potrzebowali wytchnienia. Mimo wszystko Horavik się roześmiał i jego głos, nie pasujący do powagi sytuacji, wydawał się rozluźnić ciężką atmosferę sterylnej sali.
- Jest dobrze, dzieciaki - rzekł, klepiąc ją po ramieniu, gdy android medyczny FX-7 zabrał się za zamknięcie rany, a Aal szykowała się do przejęcia kolejnego pacjenta. - To już ostatni ranni na dziś. Dasz sobie radę Bora, czy wolisz, bym sam się nim zajął?
- Poradzę sobie, tego mnie uczyłeś - zapewniła ponownie, czując satysfakcję, gdy starzec skinął jej głową w zadowolonym geście.

***
Nie poradziła sobie - wbrew wszelkim staraniom, pacjent zmarł podczas operacji. Pomimo najnowocześniejszej aparatury i sterylności pomieszczenia, jej nozdrza wypełnił gorzki, metaliczny zapach krwi. W takiej chwili nie pomagała świadomość, że w ciągu kilkunastu godzin uratowała wszystkich innych, ten jeden, martwy, potrafił wprawić w kiepski nastrój. Na swoje szczęście, była zbyt zmęczona, by mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Te przyszły do niej dopiero następnego popołudnia, kiedy w końcu odespała ostatni napływ rannych.
Obudziła się w aż za dobrze znanej kwaterze, którą wbrew regulaminowi, dzieliła z Greehem i Horavikiem. Oficjalnie, powinna spać w pomieszczeniu przeznaczonym dla żeńskiego personelu medycznego, ale nie odpowiadało jej towarzystwo. Dziewczyny, z którymi wcześniej mieszkała, nie miały wcale parszywych charakterów. Mimo wszystko, po paru tygodniach Aal miała dość ich małostkowych problemów i wiecznych rozchwiań emocjonalnych. Nie pomagał fakt, że sama z natury nie odznaczała się łatwym charakterem. Szczęśliwie, jej mandaloriańscy współtowarzysze znali ją od lat i zwyczajnie nawykli akceptować jej zalety na równi z wadami.
Horavik rzadko kiedy spędzał wolny czas w kwaterze. Kiedy nie pracował w sali operacyjnej, przechadzał się po okolicy, często dotrzymując różnym istotom towarzystwa. Bywał wszędzie, gdzie tylko mógł. Tutaj niemal każdy go znał, a przynajmniej o nim słyszał. Horavik był osobą, przy której każdy czuł się dobrze. Zazwyczaj był duszą towarzystwa, gdy podczas wszelkich gier, opowiadał liczne historie z własnej młodości. Aal uwielbiała go słuchać. I co ważniejsze, nawet po latach znajomości, pozostał dla niej niezbadaną tajemnicą. Wszystko co wiedziała o życiu, o swoim fachu, dowiedziała się od niego.
Greeh za to był człowiekiem dość prostym, skromnym, choć introwertycznym. Tak samo jak Bora trzymał się z boku, głównie obserwując zmagania innych. Poznała go w akademii medycznej na Sundari i ich znajomość od początku wręcz sama zaskoczyła. Od tamtej pory był dla niej jak brat - czasem nieznośnie irytujący i ciekawski, ale zawsze obecny i pomocny.
Przeciągnęła się, zaspanymi oczyma notując standardowy bałagan w kwaterze. Przy ścianach stały równolegle do siebie łóżka, oddzielane nocnymi szafkami. Pod przeciwległą ścianą stały wojskowe krzesła i stół, na którym leżała plansza i pionki trigi, choć sama rozgrywka od dawna została przerwana i zapomniana. Wokół, na blacie zalegały liczne dyski z holoksiążkami medycznymi, obok sam czytnik danych, któremu przepaliły się jakiś czas temu obwody. Zazwyczaj nikt z nich nie dbał o naprawienie zepsutych urządzeń. Jedynie ich domowej roboty aparatura do warzenia alkoholu podlegała stałej obserwacji i opiece. Horavik zadbał o jej wyposażenie już pierwszego dnia pobytu, a oni zdali się na jego wiekowe doświadczenie. Nawet, jeśli regulamin był przeciw nim.
Bora wręcz na oślep wyszukała swoje wojskowe spodnie i bluzę. Była cywilem, lecz wraz z poborem dostała wojskowy stopień i odpowiednie umundurowanie. Rzadko kiedy z niego korzystała, ale obecnie brakowało jej czystych ubrań. Przez nawał pracy, zapomniała o praniu, a Greeh wcale nie był lepszy od niej w pamiętaniu o takich szczegółach. Tylko zawczasu spakowany worek ze skromnym dobytkiem Horavika stał przy nogach łóżka, bo starzec z doświadczenia był gotów w każdej chwili na niespodziewaną ewakuację ośrodka. Bora wątpiła, aby ta kiedykolwiek nastąpiła. Może i pierwotnie założony tu szpital miał być mobilną jednostką, jednakże jego położenie, blisko perlemiańskiego szlaku handlowego, było zbyt dogodne. Zwłaszcza, od kiedy sektor Maldrood dołączył do Separatystów. Linia frontu mogła ulegać ciągłym zmianom, ale New Holstice leżało na tyle blisko objętych wojną planet, by rannych wystarczająco szybko przetransportować w spokojniejsze miejsce i jednocześnie na tyle daleko od najcięższych walk, by uznać szpital za bezpiecznie ulokowany. W ciągu kilku tygodni wokół szpitala narastały umocnienia i koszary dla stacjonujących tu wojsk, aż z mobilnej jednostki powstała istna twierdza. Od miesięcy leczono tu rannych z licznych, pobliskich planet, jak Centares, Abhean, Saleucami, a teraz z Jabiim.
Tak jak się spodziewała, zastała Greeha zajętego pisaniem listów do domu.
- Czemu po prostu nie użyjesz komlika? - zapytała przerzucając pogubione po pokoju sterty ubrań, by odnaleźć swoje buty.
Greeh na moment oderwał wzrok od flimsiplastru, by spojrzeć na swoją przyjaciółkę.
- Nie wszystko da się powiedzieć, przez komlik - wyjaśnił, dopisując w liście kolejne słowa. - Niektóre rzeczy są zbyt osobiste, by dało się je ot, tak wyrazić.
- To może byś chociaż je wysłał? - wymownie spojrzała na stertę papieru, jaka zalegała na szafce obok łóżka chirurga. Od początku wojny nie wysłał ani jednego listu, choć pisał je niemal codziennie, gdy szpital nie był oblegany przez bezlik rannych. Mandalorianin skrzywił się, jakby go uderzyła w twarz. Tym razem nie spojrzał na nią.
- Gdybym to wysłał, nie uspokoiłbym zmartwień moich bliskich. Piszę o tym, co widzę - cicho rzekł za smutkiem. - O cierpiących ludziach, których codziennie kroimy, zszywamy i przywracamy do zdrowia, by znów coś mogło ich próbować zabić. O ludziach, którzy nawet nie są uważani za ludzi, a za własność Republiki i mięso armatnie. O zniszczeniach i spustoszeniu, o ciągłej śmierci, której nie potrafię zaradzić. Piszę o... o wszystkim.
- To nie zapomnij wspomnieć o wojnie. Mandalora ma zwyczaj zapominać o tym.
- Bora...
- Wiem, wiem - przerwała mu, nim znów uwikłaliby się w polityczną dysputę. Kiedy republikańscy lekarze i adepci akademii medycznych zostali powołani do wojska, rząd Mandalory w tej sprawie zgłosił sprzeciw w senacie. Jak zwykle to bywało w biurokratycznej Republice, zanim podjęto jakąkolwiek decyzje, pierwsze statki z poborowymi już odlatywały z planety. Bora mogłaby się założyć, że do dziś nie wyjaśniono tej kwestii. Jej rodzice pragnęli, by pozostała w bezpiecznym domu, a ona miała dość tej mandaloriańskiej bierności. Tym bardziej, że chcieli unieważnić pobór swoimi kredytami i wpływami, gdy wielu innych, w tym Greeh, nie miało takich możliwości. Nim znalazła się na pokładzie statku z resztą lekarzy i pielęgniarek, zdążyła pokłócić się z ojcem i matką, na odchodnym trzaskając ze złości drzwiami. Po szybkim przeszkoleniu przydzielono ją na New Holstice, a od tamtej pory nie kontaktowała się z rodziną.
Sprawdziła czas na podręcznym chronometrze. Powinna zacząć szykować się do wyjścia, jeśli nie chciała się spóźnić na swoją zmianę. Gdy spojrzała w lustro, jak zawsze odpowiedziało jej spojrzenie zielonych, upiornych oczu. Pociągła twarz była blada, a usta ściągnięte w niezadowolonym grymasie. Poprawiła krótkie, brązowe włosy, nie siląc się nawet, by je porządnie ułożyć. W tym miejscu nie było sensu dbać o wygląd, skoro i tak większą część czasu grzebała w czyichś bebechach, a jej pacjenci byli nieprzytomni.
Miała już wychodzić, kiedy usłyszała ponownie swego przyjaciela.
- Każdy musi mieć sposób, by zachować swoje zdrowie psychiczne.
- Możesz wziąć moje - zaproponowała z kąśliwym uśmiechem. - Jest czyste. Nieużywane, gwarantuję.
Greeh parsknął krótkim śmiechem, jednak nie dał się jej zbyć złośliwością.
- Powinnaś też czasem skontaktować się z rodziną. Na pewno się martwią.
- Mandalora wcale nie jest tak daleko, wiedzą, gdzie mnie szukać - szybko odpowiedziała i wręcz uciekła z ich wspólnej kwatery, by uniknąć dalszej rozmowy. Rodzinne sprawy były zbyt pełne negatywnych emocji, by mogła o nich z kimś rozmawiać. Matka nazywała jej zachowanie szczeniackim buntem, ojciec - fascynacją barbarzyńską przeszłością Mandalorian. I, co w jego mniemaniu było gorsze, lojalnością wobec Horavika, który był powszechnie znany ze swych młodzieńczych przygód i dziwnych znajomości. Co chciała udowodnić, będąc na wojnie? Nie wiedziała. Ale to, co powiedziała Greehowi, było prawdą. Jej zdrowie psychiczne nie mogło być skażone - miała szansę wywinąć się z poboru, lecz posłała ją w cholerę. W przeciwieństwie do większości lekarzy i pielęgniarek, a co pewniejsze - w przeciwieństwie do sklonowanych żołnierzy, ona wręcz sama wybrała swój los. Pierwszy raz widziała wojnę z bliska. Nie z samych walk, ale z tego, co jedna istota potrafi uczynić drugiej. Z przepełnionych konającymi klonami korytarzach, którzy mieli pecha być zbyt poważnie ranni, by ktokolwiek ich w ogóle brał pod uwagę podczas selekcji. Poznała wojnę w pokiereszowanych odłamkami ciałach, kiedy godzina po godzinie grzebała w żołnierskich wnętrznościach. I pierwszy raz w życiu potrafiła docenić, co naprawdę znaczy być chirurgiem. Tak jak żołnierze, działała pod presją, zmagając się z uciekającym czasem i ulatującym życiem. Była lekarzem, czynną jednostką robiącą różnicę w galaktyce, nawet jeśli nikt tego nie widział i nie doceniał. Sama świadomość, że czyni różnice, że jej działanie codziennie ratuje życie napędzało ją. I tym bardziej irytował ją rodzimy pacyfizm. Co z tego, że Mandalorianie odłożyli broń i pieją w nieskończoność te same, piękne do obrzydzenia śpiewki o pokoju i wartości życia, skoro nie bronią go? Skoro ich jedyną decyzją jest brak działania, zwykła bierność i odwracanie wzroku od problemu? Horavik miał rację. Tylko na wojnie człowiek poznaje wartość życia. Tylko na wojnie, życie nabiera sensu. Czy to dlatego - jeśli plotki były prawdą - odżyła Wataha Śmierci; klany, co pragnęły przywrócić Mandalorian do starej, barbarzyńskiej kultury? By wyrwać ich z marazmu, jak w micie o Kad Ha’rangirze walczącym z Arasuumem?
Ciężko westchnęła, myśląc, że może ojciec miał racje. Może faktycznie oszalała. Wojna, uzasadniona, czy nie, była straszna. To przez nią ginęły codziennie liczne istoty. Tak jak klon, którego nie umiała uratować...
Kiepski nastrój towarzyszył jej podczas obchodu po salach, przepełnionych klonami o jednej twarzy i Jedi. Wszystkie zbiorniki bacty były w użyciu. Bała się, że w każdej chwili mogą zjawić się kolejne statki z rannymi, dla których nie będzie miejsca. Bitwa o Jabiim musiała być straszniejsza, niż sądziła.
Była wdzięczna Greehowi i Horavikowi, że żaden nie pocieszał ją pustymi zapewnieniami o jej niewinności. Nie była dzieckiem, od dawna wiedziała, że czasem nie da się uratować wszystkich. Ale nie znaczyło to, że pogodziła się z tą niesprawiedliwością. Przynajmniej na New Holstice leczono tylko istoty o wręcz identycznej budowie ciała i fizjologii. Klony, po których w razie zgonu nikt nie będzie rozpaczać. Żołnierze bez przeszłości i bez rodzin, które trzeba byłoby zawiadomić o śmierci ich syna, ojca, męża, czy brata. Aal jednak wiedziała, że o ile podczas operacji, jej uwaga skupiała się tylko na wnętrznościach, teraz, pijąc swoją porcję kaffu w mesie i obserwując ruch dookoła, nie umiała zapomnieć wyrazu twarzy swoich pacjentów. Wszyscy mieli lica na podobieństwo martwego już najemnika, Jango Fetta. Większość galaktyki znała go, jako dawcę materiału genetycznego, powtarzając historię jak stracił głowę, ścięty z ręki jednej z szych Jedi. Fett ponoć był Mandalorianinem, ale tego Bora nie mogła być pewna. Księżna Satine, jak i jej wierni politycy zawsze odcinali się od wszystkich złoczyńców, którzy mogliby zszargać dobre imię Mandalory. Ona sam, pochodząc z Concordii - księżyca, na który niegdyś wygnano waleczne klany Mandalorian, nigdy wcześniej nie miała kontaktu z wojną. Tą znała tylko z kronik HoloNetu i z zasłyszanych opowieści Horavika. To, co opowiadał, gdy razem z Greehem siedzieli w kwaterze zastawionej własnej roboty aparaturą do warzenia alkoholu, było nawet gorsze od wszystkiego, co widziała każdego dnia tej przeklętej wojny. Klony, ich tysiące, powielonych twarzy, zlewały się w jedno, tak jak krew z wnętrzności, odłamki powżynane w mięso i płuca. To oni byli stałymi pacjentami Emerjec-u 2113. I Jedi. Ale tymi zawsze zajmowali się ich właśni pobratymcy, jakby nie ufali tutejszym lekarzom. Nie wiedziała, co było gorsze, miliony klonów, czy bliskość Jedi.
Skłamałaby mówiąc, że nie potrafią leczyć. Wszyscy Jedi, którzy z jakiś przyczyn znaleźli się na New Holstice, a nie byli ranni, służyli swa pomocą i uzdrowicielskimi zdolnościami. Bora na własne oczy widziała, jak bliscy śmierci żołnierze nagle odzyskiwali przytomność, ich rozległe obrażenia znikały, a oni - z czasem - wracali do zdrowia. Jedi być może pracowali o wiele ciężej, niż personel medyczny. Potrafili długie godziny siedzieć w bezruchu, nic nie robić poza oczywistym, mistycznym leczeniem Mocą. Przy nich, artystach uzdrawiania, nawet najwybitniejszy chirurg był tylko topornym rzemieślnikiem.
Szczęśliwie dla niej, mesa była obszernym pomieszczeniem, toteż nie musiała z nimi dzielić stołu. Zajęła zwyczajowe miejsce w kącie sali, czekając na swoich stałych towarzyszy.
- Masz, śniadanie - przybyły Greeh postawił przed nią tacę z wystygłym już jedzeniem, które kuchnia serwowała godzinę temu jako obiad. I wczoraj. I przed wczoraj, jeśli ją pamięć nie myliła. Ta monotonia i tak była lepsza, aniżeli suche racje żywnościowe, wymyślone i przyznawane żołnierzom przez sadystę z wyraźnym uprzedzeniem do dobrego smaku. Na talerzu przynajmniej miała mięso, które można było identyfikować z ziemnowodną gorgą, ugotowaną i dla poprawienia świeżości smaku, podaną z liśćmi manaku. Do tego dodano ziemniakopodobną papkę, sałatkę z miejscowych warzyw oraz popularne, niebieskie mleko banthy. Nie była głodna, ale mimo wszystko złapała za widelec i poczęła jeść, gdy do ich stolika zbliżył się Jate z dwójką padawanów Jedi. Jednego z nich, z rasy Nikto, już kojarzyła z widzenia. Bhat Jul. Walczył wcześniej na Metalorn, a od ponad tygodnia on i jego mistrz czekali na nowy przydział, w międzyczasie lecząc najciężej rannych i swoich pobratymców z Zakonu. Ten drugi musiał być nowy, bo Bora nie kojarzyła go wcale. Miał jasne, krótkie włosy z charakterystycznym warkoczykiem założonym za prawe ucho. Wyglądał młodo, ale niespotykanie niebieskie oczy wydawały się być o eony lat starsze. Jak oni wszyscy. Miał oczy żołnierza. I być może właśnie to zwróciło uwagę Horavika, który jednak miał w sobie gorącą krew mandaloriańskich wojowników. Większą część swej młodości starzec spędził na zaskakujących i niebezpiecznych przygodach, także pośród żołnierzy i najemników. Dopiero po doświadczeniu wojny na własnej skórze, docenił umiłowanie pokoju. I właśnie to oddanie walce o życie pchnęło tak prestiżowego chirurga do pracy w Emerjec, chociaż już dawno przekroczył wiek poborowy. Aal i Greeh, jako jedni z najbliższych mu absolwentów, byli bardzo wdzięczni, że dołączył właśnie do ich jednostki. Toczyła się wojna, a to, że rząd księżnej Satine umywał ręce od międzygalaktycznego konfliktu, nie znaczyło, że dzieci Mandalory będą siedzieć bezczynnie.
- ...lker, dopiero co przybył z Jabiim - Bora zamrugała, po chwili reflektując się, że jej mentor właśnie przedstawił młodego Jedi. Nie usłyszała jego imienia, a mając usta pełne jedzenia, tylko się niechętnie uśmiechnęła, nim głośno wszystko przełknęła. Greeh szturchnął ją nogą pod stołem, by się powstrzymała z jawnym okazywaniem niechęci do Jedi. Aal wcale nie ukrywała, że ich bliskość wzbudzała w niej mieszane uczucia. Mogli być symbolami pokoju, ale co to za pokój, co dzierży miecz świetlny, który płynnie ścina głowy i czysto amputuje kończyny?
- Witamy w Emerjec 2113., w jedynym i niepowtarzalnym Bastionie - przywitał go Greeh, krzywo się uśmiechając. - Mobilność zerowa, ale do wojny mamy blisko.
- Czasem aż za blisko - dodała Bora, zapatrzona na miecze świetlne, które Jedi nosili u pasa. Ostatnimi miesiącami ten widok zwiastował tylko nadejście wojny. Albo, jak w ich przypadku, znajdowanie się na linii frontu.
Greeh posłał jej wymowne spojrzenie, które zignorowała.
- Nie ma się czym martwić - zapewnił młody lekarz. - Od roku siedzimy w sektorze Sepków i do tej pory nas nie ruszyli. Nasz szpital jest dobrze chroniony.
Uśmiech Bory był ostry jak skalpel.
- Oczywiście. Zamiast krwawych walk mamy same krwawe i pokiereszowane ciała. To musi być miła odmiana po Jabiim, prawda?
Przystojne rysy twarzy padawana stężały. Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem, od którego poczuła ciarki na plecach.
- Tak - wycedził niemal przez zaciśnięte zęby. - To będzie miłe, dla odmiany móc uratować czyjeś życie, niż je odebrać.
Bora i Greeh zamarli zupełnie nie spodziewając się podobnych słów z ust Jedi. Rzadko kiedy ktoś poruszał podobny temat. Wszyscy wiedzieli, że Jedi służyli Republice, dowodząc oddziałami sklonowanych żołnierzy. Ale choć HoloNet huczał o tym, pełen wieści z frontu o powodzeniach i porażkach WAR-u, nikt nie wspominał, że ci republikańscy obrońcy pokoju od przeszło roku brali czynny udział w wojennych rzeziach. Po stronie Konfederacji Niezależnych Systemów w końcu nie walczyły tylko droidy, inaczej Republika już dawno temu by wygrała. Słowa padawana wstrząsnęły nią bardziej, niż była gotów przyznać.
Bhat zacisnął dłoń na ramieniu swego przyjaciela. Ten wypuścił z siebie powietrze i, jakby z tym, uleciało jego rozdrażnienie. Bora nie pierwszy raz złapała się na myśli, jak bardzo oni wszyscy zmieniali się przez wojnę. Piętnaście miesięcy temu była zwykłym chirurgiem, jakich było wielu na Mandalorze, a teraz? Była kapitanem w Wielkiej Armii Republiki, rozmawiała z Jedi, a każdego dnia hurtowo cerowała ludzkie mięso. Ona przynajmniej nie musiała walczyć o swoje życie, nie tak jak żołnierze. Pomimo oficerskiego stopnia, nie decydowała, kogo wysłać na jaki front i jak przełamać linię wroga. Wolała nie myśleć, co musieli czuć Jedi, kiedy z dnia na dzień z obrońców pokoju zostali żołnierzami, odpowiedzialnymi za oddziały i Republikę.
Horavik, wyczuwając napiętą atmosferę, machnął pojednawczo ręką.
- Nie przejmuj się Borą, normalnie nie gryzie tak bardzo - zapewnił, choć sceptyzm w oczach Jedi pozostał wyraźny. - Ostatnie dni były dość kiepskie.
Bora odsunęła od siebie tacę z niedojedzonym obiadem. Ciężko było nie myśleć o wielu godzinach spędzonych na sali operacyjnej wypełnionej rannymi z Jabiim. Apetyt opuścił ją zupełnie.
- Właśnie, kiepski tydzień. Tak... to się tu często zdarza.
- Właściwie, to norma - z własnego doświadczenia dodał Nikto. - Dni spokoju to prawdziwa rzadkość.
Horaviak uderzył otwartą dłonią w blat stołu, by przerwać wywody o smutnej rzeczywistości wojskowych szpitali.
- Uroki wojny. Tym bardziej każda pomoc zostanie doceniona.
- W takim razie cieszmy się z kolejnego uzdrowiciela Jedi w naszej małej, przytulnej twierdzy - Mandalorianka rzekła z przekąsem wskazując głową na nowego padawana, za co Horavik zganił ją surowym spojrzeniem. Jego zazwyczaj zawadiacki wzrok zatracił swe codzienne ciepło. Aal mimochodem skuliła się w sobie, czując, że przekroczyła dopuszczalną granicę. Nic nie potrafiła jednak na to poradzić. Cudowne mocy Jedi miały swoje niekwestionowane skutki, ale zajmowały godziny, nim jedna osoba została przywrócona do względnego zdrowia. Żaden chirurg nie mógł sobie pozwolić na taki luksus, bo w tym czasie uratowaliby jednego żołnierza kosztem kilku innych. Wolałaby widzieć tutaj nowych lekarzy i droidy medyczne, aniżeli Jedi.
Jeśli dwójka padawanów wyczuła jej niechęć, nie dali tego po sobie znać.
- Niestety, nie jestem uzdrowicielem - jasnowłosy młodzieniec potrząsnął głową w lekkim zakłopotaniu.
Widząc ich zdumione spojrzenia, Bhat rozłożył dłonie w pojednawczym geście.
- Nie zrozumcie nas źle - rzekł spokojnym, gardłowym głosem. - Każdy Jedi jest uczony technik leczenia, zarówno w zakresie Mocy, jak i zwykłej, pierwszej pomocy. Ale leczenie samego siebie nie jest takie trudne, jak leczenie innych.
- Właśnie - przytaknął drugi uczeń. - Potrafię uleczyć poważne rany, powikłania, zatrzymać rozległy krwotok i tym podobne. Tyle, że brak mi precyzji prawdziwego Uzdrowiciela. Niektórzy Jedi mają ku temu lepsze predyspozycje. Są dokładniejsi i skuteczniejsi, niż ja. Bhat jest ode mnie o wiele lepszy w tej dziedzinie...
Nikto zaśmiał się chropowato, a Bora aż się zdziwiła na ten niespodziewany dźwięk. Przedstawiciele tej rasy słynęli z ponurości, a padawan wydawał się bardzo otwartym i wesołym osobnikiem. Do tej pory nie widziała emocjonalnej strony tego młodzieńca, który przy innych Jedi zawsze zachowywał milczącą powagę i skupienie.
- Nie słuchajcie go. Mój przyjaciel jest jednym z najzdolniejszych padawanów, jakich Zakon kiedykolwiek miał - zapewnił Bhat, ignorując kuksańca swego towarzysza. - Gdy obaj jeszcze szkoliliśmy się razem przed wojną, nie odpuścił, póki nie nauczył się wszystkiego, co mógł sobie przyswoić. Ku radości mistrzów i desperacji nauczycieli.
Starzec zaśmiał się.
- Niezłe musiało być z ciebie ziółko, Jedi - rzekł z wesołą nutą w głosie. - Pewnie dałeś nieźle popalić swemu mentorowi, co?
Chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi, choć jego oczy wydały się Borze niezwykle smutne. Niezręcznie przeczesał palcami swoją krótką czuprynę, zerkając przez okno w dal, w stronę, gdzie stał Monument. Wielki słup energii ponoć od eonów lat lśnił i przyciągał sobą wszystkie spojrzenia, upamiętniając Jedi poległych w służbie Republiki. Przez cały ten czas żyjące w nim Ćmy Pamięci powtarzały ich imiona, by historia nie zapomniała o nich. Przygaszony, gorzki wzrok padawana mówił sam za siebie. Z tego co zasłyszała na korytarzu, z Jabiim powrócił tylko jeden Jedi - on.
Horavik musiał słyszeć to samo, bo widząc swoją gafę, zmienił temat, proponując wycieczkę po zabudowie ich jednostki. Bora, bez lepszych perspektyw niż drink w kantynie, dołączyła do ich grupy. Nieporadnie rozpoczęta znajomość z padawanami zaczęła ustępować z każdą nową opowieścią starca, który miał wrodzony talent do takich niezobowiązujących rozmów. Zdążyli obejść liczne sale operacyjne poszczególnych sekcji - oni sami pracowali w sekcji ósmej, przeznaczonej dla najciężej rannych, wymagających uwagi chirurgów. Oprócz samych lekarzy, na salach pracowali także pielęgniarze i androidy medyczne typu 2-1B i FX-7. Bora była wdzięczna, kiedy opuścili zbyt dobrze znane jej pomieszczenia. Zdecydowanie wolała chłodne, wieczorne powietrze, nawet gdy ciszę przerywał hałas repulsowych silników kanonierek. Emerjec 2113 nigdy nie zasypiał całkowicie.
Nietrudno było dostrzec sklonowanych żołnierzy pełniących warty na licznych posterunkach. Ich białe zbroje i hełmy z czarnymi wizjerami nie pozwalały zapomnieć, że tuż za progiem była wojna. Wysokie, wytrzymałe mury z potężnymi działami rzucały głębokie cienie na ich grupkę.
- Oto nasza nadzieja przed wojną - z przekąsem rzekł Greeh, zadzierając głowę, by spod stóp obwarowania dojrzeć szczyt. Bora zrobiła to samo, widząc jak ponad szpitalem, wysoko nad nimi unosiły się krążowniki Republiki. Część przybywała z nowymi rannymi, część zabierała wyleczonych żołnierzy, a kilka z nich stacjonowało tutaj na stałe.
- Ważniejsi od murów są obrońcy - rzekł młody Jedi w ogóle nie spoglądając na umocnienia. Wolnym krokiem ruszył do przodu, wymijając Greeha.
- Każdy bastion jest do zdobycia - wyjaśnił mu Horavik. - A to, kiedy zostanie zdobyty, zależy od waleczności jego żołnierzy. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że nasz nie padnie za wcześnie.
- Szkoda, że nadzieje są z reguły przereklamowane - Aal mruknęła cicho pod nosem. Nikto zdawał się usłyszeć jej pomruk, ale nic nie powiedział. Szept Ciem Pamięci przypominał tylko, że śmierć jest blisko, obecna i bardzo prawdziwa. Wielcy i potężni Jedi ginęli każdego dnia wojny, tak samo jak wyszkoleni i wyhodowani do walki żołnierze, czy w końcu zwykli cywile.

***
Kolejne dni upływały dość spokojnie. Ranni przybywali codziennie, ale nie w zastraszających ilościach. Lekarze spędzali na salach operacyjnych parę godzin, a resztę doby w kantynie, mesie lub śpiąc. Ktoś naiwny mógłby pomyśleć, że to dobry znak, Republika w końcu przestała tak ciężko obrywać. I, o piękna nadziejo, być może zbliża się do wygrania trwającego od ponad roku konfliktu.
Jeśli Bora kiedykolwiek była dobrej myśli, piętnaście miesięcy wojny nauczyły ją starej reguły: jeśli coś idzie zbyt dobrze, na pewno się spieprzy. A obecnie wszystko mogło się zepsuć. Stare, żołnierskie zasady, choć nie zapisane w żadnym wojskowym podręczniku, zawsze się sprawdzały.
Bora nie była idealistką. Jak zawierzać w coś, co nie istnieje w życiu codziennym i co nigdy nie sprawdziłoby się w zatknięciu z rzeczywistością? Cokolwiek robiła, jej wewnętrzne poczucie pragnęło, by zrobiła to jak najlepiej. Ale nie była perfekcjonistką. Tak samo, jak nie wierzyła w ideały, wątpiła w istnienie perfekcji. Galaktyka, jak i jej mieszkańcy byli po prostu niedoskonali.
I jak się okazało, Jedi wcale nie byli inni.
Byli szanowani i podziwiani, jednocześnie wzbudzali strach i zazdrość. Republika kreowała ich na uosobienie swoich najlepszych wartości, Separatyści widzieli w nich hipokryzje i korupcje. O Jedi opowiadano historie i legendy, jakby stanowili mityczne kreatury, pełne mądrości i potęgi. Ich dotyk leczył, a myśl przenosiła góry. Zabobonne, prymitywne rasy widziały w nich ucieleśnienie bogów, oddając niekiedy hołd. Tak ponoć było z plemieniem Sithów, w zamierzchłych czasach, gdy niektórzy Jedi upadli i stali się źli. A potem wciągnęli w swoje wojny galaktykę, siejąc spustoszenie i trwogę. Bora nigdy nie interesowała się historią użytkowników Mocy w szczególności. Jak większość obywateli bardziej rozwiniętych, cywilizowanych planet znała najważniejszych z nich, jak Exar Kun, Ulic Qel-Droma, czy Revan, bo to oni kształtowali starożytną Republikę. A z nią losy Mandalory i jej niegdyś walecznych wojowników. I choć Jedi byli strażnikami pokoju w galaktyce, od dawna mieli krew na swych rękach.
Mandalorianka była zdziwiona, że mało kto kwestionował cudowne pojawienie się armii klonów, akurat kiedy wojna wybuchła. A może to ich udział na Geonosis zapoczątkował konflikt? Dziwiło ją nagłe przybycie dziesiątek tysięcy żołnierzy, którzy Jedi sprowadzili z Kamino. Pogłoski mówiły, że to sami mistrzowie Rady tego znanego, ale okrytego tajemnicą Zakonu, przewidując nadejście konfliktu, wydali polecenie stworzenia Wielkiej Armii Republiki, którą zasilały klony Fetta. Dlaczego przewidując wojnę, woleli stworzyć wojsko, niż zapobiec jej wybuchu? Było tyle pytań i tyle sekretów, a odpowiedź na każde z nich wydawała się tak samo niepokojąca, jak niewiedza. Bora wzdrygnęła się. Otaczały ją same teorie spiskowe. Powinna przestać oglądać HoloNet.
Bo, choć nie ufała Jedi, ci wcale nie byli tacy straszni, jak o nich mówiono na Mandalorze. Oczywiście, nikt nie kwestionował ich możliwości i Mocy, ani oddania Republice. Ale Bora zawsze odnosiła wrażenie, że ci stali ponad zwykłymi śmiertelnymi. W jakiś sposób nietykalni i odlegli, zamknięci pośród murów swego Zakonu, który niczym obcy bastion trwał od wieków w sercu Republiki. Przez ponad rok bytowała z nimi w jednym miejscu, każdego dnia widząc ich potęgę i predyspozycje. Ale widziała ich, jakby przez szklaną taflę - wiedzieli o sobie nawzajem, jednak nie mieli większego, fizycznego kontaktu.
Jedi leczyli rannych, medytowali, przychodzili ze świeżą falą żołnierzy i z nimi odchodzili, gdy przydzielono im nowy oddział pod komendę. Byli uprzejmi dla personelu medycznego i życzliwi dla klonów, nawet jeśli ci nie zawsze cieszyli się szacunkiem innych żołnierzy, nie wyhodowanych i od embrionu nie wyszkolonych do walki. Ale zazwyczaj trzymali się swoich ziomków i - być może nieświadomie, stwarzali dla obcych poczucie wyobcowania, jakby to oni rozumieli jakiś dobry żart, a wszyscy inni tylko się wtrącali w zabawę. Bora z natury była szczerą osobą, nie miała powodów, by siebie okłamywać. Była uprzedzona. Do Jedi, do polityków i Huttów, do twilekańskiej, szowinistycznej kultury i, ostatnio, do pacyfistów z rodzimej planety.
Kolejne dni upływały jej dość spokojnie i nim się spostrzegła, Jedi wcale nie byli tacy dziwni, jak sądziła, a wszystko za sprawą dwóch padawanów, których przedstawił im Horavik. Ci bezpańscy Jedi, co w oczekiwaniu na nowy przydział asystowali im na sali operacyjnej, czy też spędzali z nimi czas w kantynie, byli zupełnie inni. Mandalorianka pierwszy raz miała okazję przekonać się, że pod maską samokontroli, kryły się żywe, bijące serca istot, które czują i doświadczają emocje. Ilekroć słyszała ich śmiech, na jej własne, skrzywione grymasem usta wypływał uśmieszek. Opowiadali historie ze swych padawańskich wypraw i wojennych przeżyć, a na każdą z nich mogli pokazać swoje blizny. Nie byli nietykalni i tak samo jak inni, byli podatni na ból i smutek, tęsknili za namiastką domu, którą dawał im Zakon. Martwili się o swych przyjaciół, rozsianych po całej linii frontu, co jak oni dzień w dzień walczyli w obronie Republiki i w jej służbie ginęli.
Zwracali się do sklonowanych żołnierzy po imionach, o których posiadanie mało kto ich podejrzewał. Fascynowało i irytowało ją to niezmiernie, bo nie dało się ich dłużej spostrzegać tylko jako mięso armatnie, a ludzi z krwi i kości. Lekarska etyka nakazywała wszystkie żywe istoty traktować z szacunkiem, zaś każde życie ratować z tak samym oddaniem, jak swoje własne. Ale kiedy spędzało się długie godziny, z rękoma po łokcie ubabranymi krwią pacjentów, czasem łatwiej było o nich myśleć właśnie tak - zwykłe mięso do połatania, zszycia i wysłania z powrotem na front. Klony, za którymi nikt nie będzie płakać, jeśli z przemęczenia popełni błąd i schrzani swoją robotę. Szczęśliwie, większość czasu nie miała okazji do interakcji z nimi, bo z reguły leżeli nieprzytomni na stole. Ci jednak, co byli przytomni i zdatni do rozmowy, wzbudzali w niej nieokreślone uczucia. Kontakt z klonami był o tyle dziwny, że część z nich była szkolona przez mandaloriańskich najemników, których nawyki i kultura rozeszła się szerokim kręgiem nawet wśród zwykłych szeregowych. Podłapywali słówka, których znaczeń nie zawsze rozumieli, używali typowo mandaloriańskich malunków, jak oczy wrzaskojastrzębi, symbolizujących odwagę i waleczność. Ilekroć któryś z nich rzucał słówkami Mando'a z pozbawionym akcentu głosem, czuła się zupełnie nie na miejscu.
A jednak lubiła ich słuchać, kiedy padawani z nudów zaczynali śpiewać w kantynie, a obecne istoty chętnie dołączały do rozrywki. Młodzi uczniowie Jedi śpiewali wszystko. Od poważnych, wzniosłych pieśni, po zbereźne przyśpiewki z najgorszych kantyn galaktyki. Bawili się na pokaz Mocą, a gdy lewitowali różne przedmioty, każąc im tańczyć w powietrzu, wirować, czy ilustrować opowieści o podniebnych pojedynkach, za każdym razem czuła się, jakby ktoś przeniósł ją w bezpieczny świat baśni, odgrodzony od wojny magicznym murem ich śmiechu. Szybko zorientowała się, że nie tylko ona tak się czuła. Personel medyczny, na skraju codziennego zmęczenia fizycznego i załamania psychicznego, czy sklonowani żołnierze - oni wszyscy czuli się odrobinę bezpieczniejsi, kiedy padawani zabawiali ich, siląc ich dusze nadzieją. Nawet inni Jedi, z reguły zdystansowani, wydawali się ożywiać przy swoich towarzyszach, dołączać do zabaw i figli, gorących dyskusji i opowieści przy smaku gorzkich drinków z destylatora Horavika.
Nikto, wbrew stereotypowej naturze, był daleki od ponuractwa. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Nie ważne, czy leczył rannych, czy spędzał czas ze sklonowanymi żołnierzami. Od kiedy na New Holstice pojawił się jego ludzki przyjaciel, wydawał się być kimś zupełnie innym, pełniejszym. Sam Emerjec, ich zazwyczaj bezpieczny bastion, wydawał się przesiąkać niespodziewanym orzeźwieniem, jakby ktoś do zatęchłej, przesiąkniętej krwią sali operacyjnej właśnie wpuścił świeże powietrze. Bora czuła, jak jej uprzedzona wizja Jedi pomału kruszy się, wypala w jej myślach i kształtuje obraz na nowo. A wszystko za sprawą jednego mężczyzny, który po mimo młodego wieku, miał oczy zbyt doświadczonego życiem człowieka. Ten był zupełnie inny od reszty Jedi. Bora nie umiała powiedzieć, co wzbudzało w niej to poczucie. Ale przy nim wszyscy wydawali się być... żywsi. Jakby oto ciemność rozświetliło niespodziewane, jasne światło, a oni, jak ćmy, lgnęli do tego. Być może, by spłonąć, ale było w nim coś, co fascynowało. Ilekroć się śmiał, jego niespotykane, niebieskie oczy rozjaśniały się, a kiedy walczył o czyjeś życie, ciemniały w determinacji, której nie widziała nawet u Horavika. Kimkolwiek był, nie dało się przejść obok niego obojętnie. Bora nie wiedziała, co niesie przyszłość, ale była pewna, że o tym Jedi galaktyka szybko nie zapomni.

***
Na platformie lądowiska panował zgiełk i tłum, gdy żołnierze przegrupowywali się i szykowali do odlotu. Dochodził wieczór, słońce już chyliło się ku zachodowi, złocąc czyste niebo New Holstice. W oddali jaśniał Monument honorujący poległych Jedi i choć znajdował się dość daleko od szpitala, ilekroć Bora zamykała oczy, miała wrażenie, że szept Ciem Pamięci docierał nawet tu, niosąc ze sobą imiona martwych.
Klony, cokolwiek by o nich nie mówiono, byli niezwykle precyzyjnymi istotami. Już równali krok, już się łączyli w oddziały, by bez patrzenia za siebie iść w stronę transportowców, kanonierek typu LAAT. Tak jak większość Jedi, tak i oni odchodzili stąd pozbawieni sentymentów.
Bora, Greeh i Horavik siedzieli na pustych skrzyniach, ustawionych na uboczu, by nie wadzić nikomu w tym harmidrze. Obserwowali jak wszelkiej maści droidy przewoziły skrzynie ze sprzętem, którego zwykli żołnierze nie daliby rady unieść, wypakowując dostarczone zaopatrzenie dla Emerjec-u. Nikt nie zwracał na nich uwagi, gdy wygodnie usadowieni śmiali się między sobą, niczym studenci, co uciekli z akademickich zajęć. Każdy z nich miał dobry humor, bo pogoda była przyjemna, a sale operacyjne niemal świeciły pustkami. Dobrego humoru nie psuła nawet świadomość, że część z odchodzących żołnierzy niebawem wróci tu z powrotem, jeśli będą mieć wystarczająco dużo szczęścia i nie zginą od razu.
Bora miała zamiar zjeść swój sprasowany, energetyczny batonik, ale widząc odchodzące klony, najbliższemu z nich rzuciła swój przydział. Uśmiechnęła się bez słowa na widok pozbawionego wyrazu hełmu, jednak pieczołowitość z jaką żołnierz chował słodycz do swej saszetki u pasa, tylko upewniła ją, że ten mały gest został doceniony. Zwłaszcza, gdy reszta pobliskich żołnierzy na moment przystanęła, niczym stado mandaloriańskich szczurów vhe'viin, czekających, aż i im człowiek rzuci jakiś smakołyk. Aal wygrzebała ze swej kieszeni jeszcze dwa batoniki, jeden odebrała Greehowi, a Horavik oddał żołnierzom parę cukierków przemyconych w wojskowej kurtce. Zaprawione w licznych walkach klony, niczym nieśmiałe dzieci, wyciągnęły swoje opancerzone dłonie po nieznaną im słodkość.
- Przykro mi - Bora rozłożyła bezradnie ręce. - Więcej nie ma.
Nawet bez Mocy, potrafiła wyczuć ich rozczarowanie i jednocześnie ekscytację z powodu czegoś tak banalnego, jak słodycze. Ale kiedy ich źródło się wyczerpało, ci ruszyli dalej, zlali się z tłumem innych, bezimiennych ciał i na powrót maszerowali jednym rytmem.
- Czy jest szybszy sposób do serca mężczyzny, niż przez żołądek? - Greeh zapytał pół żartem, by odgonić czyhającą, smutną refleksję nad upadkiem moralności Republiki.
- Nożem przez klatkę piersiową - Bora nie zwlekała ze swą ripostą. - Może powinieneś zmienić zawód, skoro po latach nadal tego nie wiesz?
Horavik śmiał się donośnie, kiedy z Greehem zaczęła się przyjacielsko szturchać, tak jak mieli w zwyczaju jeszcze za czasów akademii medycznej, parę lat temu. Obecnie, wydawało się, jakby to było w innym, odległym życiu. Ich szczeniackie przepychanki przerwało pojawienie się Jedi. Ukrywający twarz pod maską Tuskena, mistrz A'Sharad Hett, jeden z wielu generałów WAR-u, jak i dwójka ich znajomych padawanów szykowali się do odlotu. Tak samo jako sklonowani żołnierze, wracali na linię frontu.
Kiedy padawani przystanęli przed trójką chirurgów, mistrz Hett także zwolnił kroku.
- Bhat? - maska zniekształcała jego głos i ciężko było powiedzieć, czy był zniecierpliwiony ich zachowaniem. Zawołany Nikto pokornie skłonił mu głową.
- Zaraz dołączymy, mistrzu - zapewnił starszego Jedi, a ten ruszył bez słowa w dalszą drogę. Bora odczuła satysfakcję, gdy wzbudzająca trwogę maska znikła z pola jej widzenia. Nie wiedziała kim jest Hett, czy, jak plotki mówiły, należał do tuskeńskich jeźdźców i tym bardziej nie rozumiała, czemu ją nosił, skoro nie byli na pustyni.
Padawani mieli ze sobą swój dobytek, zapakowany w niewielkie, ciemne torby, przerzucone przez ramie. Tak jak Horavik wydawali się być w ciągłej gotowości, by jak prawdziwi nomadzi szybko przemieszczać się z jednego miejsca na drugi. Ich tradycyjne szaty utrzymane były w stonowanych kolorach, ale nawet ta jednolitość nie ukrywała licznych zszyć i zużycia. Jakaś przewrotna myśl zachodziła w głowie Bory, dlaczego nikt im nie dał nowych ubrań, skoro ponoć Zakon Jedi skrywał w swoim skarbcu liczne kredyty i dobra materialne.
Obaj, jakby łączyła ich wspólna jaźń, ukrywając dłonie w głębokich rękawach, skłonili się lekko z szacunkiem.
- Dziękujemy za opiekę - rzekł młodzieniec i choć brzmiał pokornie, jego oczy iskrzyły nieokrzesanym humorem. - Jeśli kiedyś będę potrzebować pomocy medycznej, wiem, pod czyj skalpel chciałbym trafić.
Nikto wyszczerzył się w uśmiechu, ukazując swoje żółte, trójkątne zęby.
- Szczęśliwie, Aargonar jest blisko!
- Pochlebcy! - zaśmiał się Horavik, który obu padawanów poklepał po plecach.
- Uważajcie na siebie! - dodał Greeh, a Bora pomachała im na odchodnym. Pierwszy raz żegnała jakiegokolwiek Jedi i było to dziwne uczucie, kiedy padawani wkraczali na statek, otoczeni białymi pancerzami klonów.
Kiedy już zniknęli z zasięgu ich słuchu, Mandalorianka ciężko westchnęła.
- Ta jego maska Tuskena przyprawia o ciarki na plecach.
- To już wiesz, jak musieli się kiedyś czuć obywatele Republiki, kiedy Mandie ich najechali - odparł jej Horavik. Greeh udał oburzonego.
- Nasze hełmy były o wiele bardziej stylowe!
Jeśli miała nadejść riposta, nie miała szans.
Znajomy ryk głośników, bijących na alarm, był jedyną odpowiedzią. Na płyty lądowiska zaczęły lądować liczne medliftery po brzegi wypełnione rannymi. Pielęgniarze i specjalizujące się w analizie roboty medyczne typu GH-7 zaraz pojawiali się, by selekcjonować i transportować pacjentów na odpowiednie sale operacyjne. Znów ich szpital czekało oblężenie rannych ciał, a Horavik, Bora i Greeh, tak jak reszta personelu medycznego, pędzili na złamanie karku w stronę sal operacyjnych, toczyć kolejne boje ze śmiercią, łatać poszarpane ciała i ratować życie.

fanfiction, greeh, aal bora, star wars, jate horavik, anakin skywalker

Previous post Next post
Up