Ja wiem, że jest gorąco i nikomu się nie chce myśleć, ale tak, żeby mózg zupełnie nie wysiadł podczas sezonu ogórkowego.
Tekst powstał jakiś czas temu, w pociągu (pociągi są bardzo wenogenne), na papierze i jak dotąd nie chciało mi się go przepisać. Inspirowany pewną złą dyskusją o feminizmie (a o czym by innym?)
Wiele osób oskarża feministki, że wypychają kobiety z domu na siłę i przez to deprecjonują ogrom pracy, jakie kobiety wkładają w prace domowe i wychowanie dzieci. Mówią, że feministki tak naprawdę, w przeciwieństwie do patriarchatu, owych prac nie cenią.
Ale najpierw
Skąd to wrażenie?
Powyższe opinie słyszę nie tylko z ust przeciwników ruchu feministycznego, ale i od „zwykłych kobiet”. Nie powiem, żeby było w tym jakieś ziarno prawdy, ale rozumiem skąd takie głosy się biorą.
Po pierwsze, jak zwykle, przekaz medialny. Docenianie i podnoszenie prestiżu prac domowych nie jest niczym kontrowersyjnym, nie przyciąga widzów/czytelników, wiec po co o tym mówić?
Po drugie przyznam, ze feministki bardziej skupiają się na problemach jakie spotykają kobiety, które wybrały (też/lub) karierę zawodową. Z prostej przyczyny. To na tym polu kobiety napotykają strukturalne przeszkody. Ciężej im znaleźć pracę, mniej zarabiają, są pierwsze do zwolnienia, rzadziej awansują, ich obecność w niektórych zawodach jest co najemnej kontrowersyjna, a innych nie mogą wykonywać w ogóle (na prawdę mamy w Polsce listę prac wzbronionych kobietom. Prawnie, art. 176 kodeksu pracy). Nikt się nie dziwi, jeśli kobieta chce się zająć domem. Problem pojawia się, kiedy nie chce. Feministki interesują się problemami kobiet i dlatego właśnie zajmują się bardziej tym niechceniem.
Co z tym docenianiem
Tak jak zrozumiem, czemu można odnieść mylne wrażenie odnośnie zainteresowań feminizmu, tak zupełnie nie rozumiem, skąd bierze się przekonanie, że patriarchat docenia pracę domową kobiet. Bo podobno, jak się niedawno dowiedziałam, przypisuje im inną rolę niż mężczyznom, ale ceni tę rolę na równi z rolami męskimi.
Chcemy czy nie, żyjemy w kulturze kapitalistycznej od ładnych kilku wieków a i wcześniej jak się czyjąś pracę doceniało, to się za nią płaciło (no chyba, że chodziło o pracę niewolników). Bo generalną zasadą w naszym społeczeństwie jest, że za pracę się płaci. Im bardziej się ją docenia, tym więcej się płaci. Ile się płaci nauczycielkom i pielęgniarkom (zawodom „kobiecym” w ogólności, gdzie kobiety występują w „swoich rolach”)? Ile się płaci informatykom i prawnikom? Czy kiedykolwiek w patriarchalnym społeczeństwie za prace domowe się płaciło? Nie. Kobiety często nie mogły nawet korzystać z własnego ekonomicznego wkładu do małżeństwa. Posagiem zarządzał i decydował, co zrobić z dochodem jaki przynosi, mąż. Dobrze, jeśli istniały pewne obostrzenia w swobodnym min dysponowaniu (np. sprzedaży).
Zaraz pojawia się pewnie głosy, że to dziwne, żeby mąż płacił żonie pensję i po co to, skoro jego pensja jest rodzinna i potem wszystko trafia do jednego wora? Feministki jak zwykle chcą wszystko stawiać na głowie. Co prawda jestem pewna, że gdyby przyjechał do nas ktoś z kraju, gdzie się żonie płaci pensję, to zrobiłby wielkie oczy i stwierdził, że u nas wszystko postawione jest na głowie, ale mniejsza z tym. Z jednym workiem byłabym ostrożna, małżeństwa są różne, moi rodzice np. nie mieli wspólnego budżetu przez ok. 10 lat. Poza tym istnieje coś takiego, jak rozdzielność majątkowa, a żeby komuś zapłacić niekoniecznie trzeba zrobić transfer gotówki.
Problem polega na tym, że nawet przyjmując perspektywę specyfiki stosunków rodzinnych, która wyłączałaby płacę, teoria o docenianiu przez patriarchat pracy domowej kobiet się nie broni. Oczywiście - wszystko ładnie i pięknie, jak ludzie się kochają, a małżeństwo jest zgodne. Tyle, że ludzie nie są idealni i czasem pojawiają się problemy. I wtedy okazuje się, że kobieta jest ekonomicznie zależna od męża i z tych swoich przepracowanych, jakże docenionych przez patriarchat lat nie ma nic. W przeciwieństwie do pracującego męża, nie ma jak zapłacić adwokatowi, żeby podjął się sprawy rozwodowej. Jak mąż odetnie finansowanie, to nie ma za co nawet kupić chleb. Nie ma emerytury za te lata, a o alimentach można w rzeczywistości zapomnieć, bo warunki ich uzyskania są bardzo obostrzone. Gdy rozwód był bez orzekania o winie (na co dla przyspieszenia sprawy decyduje się wiele par, poza tym uzyskanie orzeczenia o wyłącznej winie jest bardzo trudne) alimentów może domagać się tylko małżonek będący w niedostatku (czyli mniej - więcej nie jest w stanie zaspokoić swoich podstawnych potrzeb) i to generalnie tylko przez pięć lat po rozwodzie. Sytuacja jest odrobinę lepsza, jeśli został orzeczony rozwód z wyłącznej winy męża (w sprawach nas interesujących). Wtedy można się domagać alimentów bezterminowo, gdy rozwód „pociąga za sobą istotne pogorszenie sytuacji materialnej małżonka niewinnego”. Ale jak wspominałam, uzyskanie orzeczenia o winie nie jest łatwe. A możemy sobie wyobrazić sytuację, gdzie po 20 latach pracy domowej żona wdaje się w romans, zostaje orzeczony rozwód z jej wyłącznej winy i jej 20 lat pracy się rozpływa - nie należy się jej nic.
Jeśli dodamy do tego inne instytucjonalne przejawy „doceniania” pracy domowej kobiet (np. przy emeryturze urlop wychowawczy to lata nieskładkowe, w przeciwieństwie do okresów zasadniczej służby wojskowej) można podsumować krótko: jak przychodzi co do czego owa wspólna pensja przestaje być taka wspólna.
Ale nie bądźmy takim materialistkami precz z darmową pracą kobiet. Istnieje wiele innych sposobów, aby wyrazić swój szacunek dla cudzej pracy i to takich, które pociągają za sobą jakieś wymierne korzyści (no bo powiedzmy sobie szczerze, „dziękuję” i kwiatek są bardzo miłe, ale ani jedno ani drugie nie zapewni emerytury). Jeśli doceniam czyjąś pracę, uważam, że jest ona ważna, to doceniam też to, co ta osoba ma do powiedzenia, bo zapewne też jest to ważne. Czy patriarchat docenia kobiety w ten sposób? Zaczynając od bezpośredniego, prawnego podporządkowania żony mężowi (art. 213 Kodeksu Napoleona: „Mąż winien opiekę żonie, żona posłuszeństwo wobec męża”), z niegdysiejszym prawem karcenia* włącznie, powiedziałabym, że na poziomie rodziny - nie. Zdanie męża zawsze było ostateczne. To czy wziął pod uwagę zdanie żony zależało tylko i wyłącznie od jego dobrej woli (swoją drogą bardzo ciekawie jest przejrzeć pod tym kontem książki Jane Austen i sióstr Bronte). I proszę mi nie wmawiać, że patriarchat jest dobry, tylko niektórzy ludzie są źli. Zwłaszcza, jeśli zarzuca się feministkom dążenie do utopii, kiedy walczymy o równość. Bo zakładanie, ze wszyscy ludzie będą idealni i dobrzy jest właśnie utopią.
No więc rodzina nie. Może chociaż (patriarchalne) państwo? O czym może świadczyć brak praw wyborczych, brak zdolności do czynności prawnych (niemożność zawierania w swoim imieniu umów, co poprowadzi do tego, że nie można uczestniczyć w obrocie gospodarczym. W dzisiejszych czasach organiczną zdolność mają osoby małoletnie. Kodeks Napoleona dosłownie uznawał kobiety za „wieczyście małoletnie”), ograniczenia zdolności prawnej (np. niemożność bycia właścicielką), wreszcie, paradoksalnie brak władzy rodzicielskiej**. Moim zdaniem dość wyrażanie mówią, że zdanie kobiet nie było brane pod uwagę. Więc i w ten sposób praca kobiet nie była doceniana.
No a co na to feministki?
Zacznę chyba od tego, że to dzięki feministkom kobiety uzyskały prawa wyborcze, mają pełną zdolność do czynności prawnych, prawa rodzicielskie. To feministki wywalczyły, że mamy teraz majątek wspólny małżonków, a nie majątek męża. Kodeks rodzinny i opiekuńczy wyraźnie podaje, że do zaspokajania potrzeb rodziny można się przyczyniać poprzez pracę dla tej rodziny (a nie tylko poprzez przynoszenie pensji do domu). To feministki walczyły o prawo kobiet rozwiedzionych do alimentów za ich pracę w domu, do części emerytury męża. To feministki broniły wdów, kiedy pojawił się pomysł odebrania im rent po zmarłych mężach. To feministki rozwijają feministyczną ekonomię, która m. in. oblicza wartość pracy domowej kobiet. To feminista John Stuart Mill (który m. in. przedstawił w parlamencie angielskim, w imieniu kobiet, projekt nadania im praw wyborczych, w XIX wieku) jako pierwszy zauważył, że praca kobiet jest nie tylko pracą, ale przyczynia się do rozwoju narodu (jest to tzw. „paradoks Milla”: jeśli mężczyzna ożeni się ze swoją służącą, PKB kraju spadnie, gdyż wcześniej za sprzątnie, gotowanie itp. musiał jej płacić, a teraz żona robi to za darmo). Swoją drogą, ile osób słyszało w szkole o Millu? A ile słyszało o jego działalności na rzecz równouprawnienia kobiet? No właśnie: to feministki walczą to tzw. herstorię, czyli obecność kobiet na kartach historii. Chodzi nie tylko o rozpowszechnianie wiedzy o takich postaciach jak Elżbieta Koopman, żona Jana Heweliusza, która sama była świetną naukowczynią, ale też o „kobiecy” wkład w historię. Bo władcy, wodzowie, odkrywcy, naukowcy nie wzięli się znikąd. Ktoś ich wychował, ktoś im wychował dzieci (dzięki czemu mieli więcej czasu na pracę i zero dylematu praca czy rodzina), ktoś im prowadził dom (do którego mogli wrócić, aby odpocząć, a nie na drugi etat, dzięki czemu mieli więcej energii na pracę). Ktoś wydawał przyjęcia, na którym można było zawierać jakże ważne w biznesie znajomości.
Patriarchat tego wszystkiego nie liczy. Nie liczy do tego stopnia, że ja, feministka, ale wychowana i żyjąca w patriarchacie, nie potrafię tego wysiłku i przyczynienia się do rozwoju ludzkości nazwać. Do głowy przychodzą mi tylko takie określenia (zauważmy - określenia poprzez zaprzeczenie) jak „niebezpośredni” (niby czemu?) i „niewypowiedziany”.
I właśnie taki, pozostaje - milczący, niewypowiedziany. Jak niejedna kobieca sprawa w patriarchacie
* karcenia fizycznego oczywiście - pierwsze prawne usprawiedliwienie przemocy domowej.
** pomijam tu wpływ tych czynników na podporządkowanie kobiet ich ojcom i mężom