Po ostatniej „feministycznej burzy” na lju, zakończonej bardzo wyznaniami „czym jest feminizm i dlaczego jestem feministką” (bardzo empowering!) stwierdziłam, że przyda nam się więcej takich wpisów, tzn. nie tyko wkurzania się na to jak patriarchat śmierdzi (ekhem Polański, ekhem) aloe także pisania o co z feminizmem chodzi i dlaczego jest fajny. Co prawda zajęło mi to chyba całe wakacje, ale jestem z siebie dumna, że udało mi się. Skończyłam, napisałam. Trzymajcie kciuki, żeby było tak dalej.
Na pierwszy ogień poszedł temat obecny ostatnio dość mocno w mediach, czyli parytety.
Kobiet powinno być więcej w polityce!
„Kobiet powinno być więcej w polityce” to zdanie słyszę bardzo często i jest ono zadziwiająco mało kontrowersyjne, zważywszy na to, że jest jednym z postulatów feministek. Niemniej słyszę je z ust polskich polityków i polityczek od prawa do lewa. Zastanowić się można, czemu za słowami nie idą czyny, ale to polityka, więc w sumie nic nowego. Nie chcemy wyjść na szowinistów, wiec powiemy, że panie lubimy, chcemy więcej „koleżanek”, ale kiedy przychodzi co do czego pojawia się jakaś dziwna niechęć do skorzystania z skutecznego sposobu na zwiększenie ilości kobiet w polityce - parytetów i systemów kwotowych.
O co chodzi.
Parytet płci to równy udział (50:50) kobiet i mężczyzn w gremiach decyzyjnych bądź na listach kandydatów, natomiast systemy kwotowe to procentowo określony udział obu płci tych gremiach (np. przedstawicieli/ek jednej płci nie może być mniej niż 40% ani więcej niż 60 %). Systemy te mogą być narzucone przez ustawę (Francja, Holandia) bądź być efektem zwyczaju politycznego, wewnętrznych regulacji partyjnych (Szwecja). Mogą też być w różnoraki sposób modyfikowane, zwłaszcza, jeśli chodzi o listy kandydatów. Może więc być zastosowany system progresywny, który w każdych kolejnych wyborach zwiększa konieczny udział jednej płci na listach kandydatów, aż osiągnie się 50% (niektóre kraje Ameryki Łacińskiej), można zastosować metodę suwaka, czyli naprzemienne ułożenie na listach wyborczych kobiet i mężczyzn, zapewnienie przynajmniej jednej kobiecie miejsca w pierwszej trójce na liście, albo wskazanie ile kobiet z danej partii w skali kraju musi zajmować pierwsze miejsca na listach w swoich okręgach (systemy double quota)
Dalej dla (głównie własnej) wygody będę używać słów „parytety” i „kwoty” jako synonimów.
Dlaczego łysi nie wiedzą, czego potrzebują włochaci.
Tyle tytułem teoretycznego wstępu. Wróćmy do tego, że kobiet powinno być więcej w polityce. Dlaczego tak uważam? Wbrew pozorom nie chodzi mi tu tylko o historyczną sprawiedliwość i o to, że należą mi się takie same szanse startu w wyborach jak mężczyznom. Uważam po prostu że parlament ze zrównoważona ilością kobiet i mężczyzn będzie funkcjonować lepiej. Dlaczego? Bo kobiety i mężczyźni mają inne doświadczenia, inne postrzeganie świata, inne priorytety i inne sposoby rozwiązywania problemów. Jakkolwiek nie wierzę w „naturalne” powołanie płci to konkretnych działań i zachowań i uważam, że nasze doświadczenia byłyby bardziej podobne, gdybyśmy częściej wychowywali nasze dzieci po prostu na ludzi, a rzadziej na kobiety i mężczyzn, to jednak różnić się zawsze będziemy. Niemniej polityka zajmuje się tym co jest dzisiaj, a dziś tradycyjna socjalizacja ma się dobrze.
Tak więc nasze doświadczenia się różnią i to bardzo. A parlamenty zajmują się wszystkimi sprawami. I dochodzi do groteskowych sytuacji, w których o sprawach dotyczących głównie kobiet decydują mężczyźni. I tu nie chodzi tylko o aborcję. Zobaczcie: brakuje przedszkoli, pozalekcyjna opieka szkolna dla małych dzieci jest gówniana (świetlice), mamy chujowy system emerytalny i opieki nad osobami starszymi i niepełnosprawnymi. Kto jest tradycyjnie odpowiedzialny za te sprawy? Kobiety. Kto decyduje jak się z nimi uporać? Mężczyźni. Jak wychodzi? Jak widzimy. Wszyscy znamy różnicę między teorią a praktyką. Na prawdę nie sądzę, żeby mężczyźni specjalnie starali się wprowadzić niekorzystne dla kobiet rozwiązania. Ale jeśli ktoś nie musiał przez X lat organizować swojego czasu, w ten sposób, aby z pracy zdążyć do przedszkola a potem jeszcze na zakupy, to ma w tym względzie mniejsze doświadczenie od osoby która tak robiła. I dlatego to ta druga osoba będzie wiedzieć lepiej jak rozwiązać ten problem, bo ona już Y rozwiązań przerobiła.
Mając tak mało kobiet w gremiach decyzyjnych rezygnujemy z ich cennego doświadczenia i spojrzenia na sprawę. Rezygnujemy z ich pomysłów, nawet na nie nie spoglądając. Uważam, ze nie stać nas na to.
Do tego dochodzi tzw. gender budgeting, czyli wracanie uwagi na to jak wydaje się pieniądze. Wytłumaczę, o co chodzi na przykładzie. Większość mężczyzn dojeżdżających do pracy używa samochodu, natomiast większość kobiet korzysta z komunikacji miejskiej. Jeśli rada miast postanawia zmodernizować parking pod urzędem, to jest to kasa wydana w większym stopniu na mężczyzn niż na kobiety (które np. wolałby aby zwiększono częstotliwość kursowania autobusów). Tak samo kasa wydana na boisko w każdej gminie, to kasa wydana głównie dla chłopców. Dziewczyny wolą siatkówkę albo kosza. Że już o budowaniu stadionów na Euro nie wspomnę.
Tak wiem, przecież mamy w parlamencie kobiety, mamy ich nawet 20%. Ale przyjmuje się (bodajże ONZ to wyliczyło, ale nie będę się upierać, jeśli ktoś zna inne źródło), że aby ich głos był słyszalny i mógł wywrzeć jakiś efekt kobiet powinno być co najmniej 30%. Kiedy w 1995 odsetek kobiet w Parlamencie Europejskim osiągnął ten pułap nagle zaczęto zajmować się dyrektywami i równym traktowaniu i równej płacy.
Parytety dyskryminują!
Pod adresem parytetów czyni się wiele zarzutów. Chyba najczęstszy podaje, że z parytetami ludzie będą głosować na płeć zamiast na kompetencje (o czym niżej), a kobiety wybrane dzięki parytetom będą się z tego powodu czuły gorsze (zauważyliście jak przyznawanie praw kobietom ma pogarszać ich samopoczucie i jak nagle wszyscy zaczynają się tym przejmować?). Jest to bardzo często podnoszone przez same kobiety. Z powodów, jakie podałam wyżej uważam, ze kobiet powinno być więcej w polskim parlamencie. I sorry, ale nie da się tego inaczej osiągnąć, niż poprzez głosowanie na kobiety. No nie da się. Dlatego głosuję na kobiety. A raczej chciałabym głosować, bo na przykład w ostatnich wyborach do senatu nie mogłam. Na liście była jedna babka. Z PiSu i w dodatku miała na nazwisko Kurska. I wtedy właśnie zagłosowałam na płeć. Zagłosowałam na faceta, bo musiałam, nie miałam wyboru. W ogóle śmieszna sprawa z tą nazwą, wybory, nie sądzicie? Zauważcie, ze nie głosujemy na kogo chcemy. Głosujemy na osoby z list, które ktoś wcześniej ułożył (władze partyjne, z reguły prawie sami faceci). Więc sorry, ale jeśli kobiety miałyby się dostawać do parlamentu tylko dzięki ustawowym kwotom na listach, to dziś wybierani są mężczyźni tylko dzięki zwyczajowym jakie obowiązują przy konstruowaniu list wyborczych.
Polityka? A feee
Kolejny zarzut: kobiety nie chcą iść do polityki i partie miałyby problemy żeby wypełnić wymagania kwotowe.
Mam pytanie. Jak sądzicie, kto ma więcej szans na zostanie politykiem: osoba A, od której społeczeństwo wymaga, że osiągnie sukces, utrzyma rodzinę (choć widywać się z nią wystarczy już tylko w weekendy) i ogólnie będzie walczyć o swoje, czy osoba B, której pensja jest tylko dodatkiem do domowego budżetu, pracować powinna niewiele, bo ktoś się musi zająć dziećmi i ogólnie powinna być grzeczna i potulna? (mam zrobić ankietę?)
Partie mają problem znalezieniem chętnych kandydatek? Może kobiety nie chcą iść do partii, bo te nie mają im nic do zaoferowania? Więc może nich partie zainteresują się problemami połowy społeczeństwa, co?
A co, jeśli żadna kobieta w całym kraju nie wyrazi zgody na kandydowanie? A co, jeśli w obecnym stanie prawnym nikt nie wyrazi zgody na kandydowanie?
Jakoś dziwnym trafem jeśli karą za niewypełnienie kwot jest odmowa rejestracji list wyborczych, to partie zawsze znajdują kandydatki. Jeśli jest to tylko kara pieniężna, to już niekoniecznie. Idealnym przykładem jest Francja, gdzie w wyborach lokalnych niespełnienie wymogów parytetowych (50:50%) na listach kandydatów/ek powodowało nie zarejestrowanie komitetu. Wybrano 47,5% kobiet. W wyborach parlamentarnych partie wolały zapłacić kary niż spełnić wymagania ustawowe (listy rejestrowano mimo to). Wybrano 13% kobiet.
Święta demokracja.
Parytety podobno są niedemokratyczne. Zacznę trochę przewrotnie, bo powrócę na chwilę do argumentu, że należy głosować na kwalifikacje a nie na płeć. Zdefiniujmy czym są te kwalifikacje. Wykształcenie? Chyba to większość osób ma na myśli, kiedy mówi o kwalifikacjach. Ewentualnie jeszcze doświadczenie, które jest wykształceniem na które nie można dostać papierka, a jeśli chodzi o politykę to można je zdobyć dopiero po wyborach, więc co do parytetów chyba nie do końca się odnosi. Czyli wykształcenie, głównie. A teraz zastanówmy się o co chodzi z parlamentem. Tak historycznie ludzie wybierali swoich przedstawicieli, żeby ci patrzeli królowi na ręce. Kto miał tam z początku najwięcej do gadania? Arystokracja. Czyli ludzie najlepiej wykształceni. Co zrobiła Wielka Rewolucja Francuska? Dała władzę stanowi trzeciemu czyli ludziom niewykształconym (tak w dużym skrócie :P). Po co to mówię? Otóż w parlamencie chodzi bardziej o reprezentację niż o wykształcenie. Jeśli różnego rodzaju kwoty są niedemokratyczne, to przykro mi bardzo, ale żyjemy na bardzo niedemokratycznym kontynencie, bo Parlament Europejski opiera się na kwotach. Każde państwo ma z góry przypisaną liczbę miejsc dla swoich reprezentantów. Co gorsza nie są one całkowicie proporcjonalne do liczby ludności. Wiele państw ma sodobne systemy, zwłaszcza jeśli chodzi o wyższe izby parlamentów. I są to nie tylko federacje, jak Stany Zjednoczone czy Niemcy (Senat składa się z reprezentantów stanów, Bundesrat z reprezentantów landów i znowu ich liczna nie jest proporcjonalna do liczby mieszkańców), ale także państwa unitarne jak np. Włochy (wyższa izba parlamentu jest reprezentacją dwudziestu regionów włoskich, swego czasu był pomysł, aby polski Senat był reprezentacją województw). Niektóre państwa zastrzegają miejsca w parlamencie dla określonych grup społecznych (np. w Indiach dla przedstawicieli różnych kast, na Filipinach kandydaci muszą pochodzić z różnych środowisk społecznych, np. ze wsi), że już o czymś takim jak z góry podzielone stołki w koalicjach rządowych nie wspomnę. Do cholery, nawet w Polsce mniejszości narodowe korzystają ze specjalnych ułatwień przy wyborach!
Czy jest jakiś inny poza kwotami skuteczny sposób na zwiększenie liczby kobiet w polityce? Cóż jest jeden kraj (i nie jest to Szwecja!), który ma dość skomplikowany system kwot, ale mimo wszystko kobiety zajmują tam więcej miejsc w parlamencie niż gwarantuje im to prawo. W sumie 56%. Jest to Ruanda. Ale wiecie co? Mimo wszystkich ich wad, chyba jednak wole parytety niż ludobójstwo.
Zainteresowanym polecam stronę
Quota database, gdzie jest wiele statystyk i rozwiązania prawne z różnych krajów. Poza tym w napisaniu tego bardzo pomogły mi:
artykuł z „Polityki” oraz
materiały Magdaleny Środy i Kingi Dunin przygotowane dla Kongresu Kobiet Polskich. A także artykuł Sebastiana Kotlarza „Rewandyjki” („Zadra. Pismo Feministyczne” nr 1-2/2008, wersja papierowa :P). I wiele feministycznych dyskusji :)