Click to view
Oglądałam dwa dni temu kolejny film z Hamadą Helalem. 3eyal habiba.Nie podobał mi się tak jak El Hob keda, BO: dalej nie rozumiem ani słowa po arabsku, szczególnie w dialekcie egipskim (jak jeszcze nad tym pierwszym pracowac będę od października, tak dialekt egipski póki co jest poza zasięgiem. Prawdę mówiąc: jakikolwiek dialekt jest poza zasięgiem), miałam wrażenie, że więcej mówili a mniej się działo (co przy skrajnym braku rozumienia dialogów było problematyczne bardzo). W El Hob Keda w zasadzie rozumiec nie trzeba było - wystarczyło ustalic kto jest kim, a i tutaj problem pojawił się może góra przy dwóch bohaterach.
No i jakośc dźwięku nie ta, więc charcząco-wibrujący arabski nie zrobił takiego wrażenia jak zwykle ;)
Za to Hamadę kocham niezmiennie tak samo mocno. Jest cudowny i boski, zawsze i wszędzie. Nawet w ulizanych włoskach i okrągłych okularach. Coś czuję, że pierwszą rzeczą, którą zrobię, jeśli kiedykolwiek wyląduję w Egipcie, będzie szukanie sklepu z plakatami. Och, Hamada! ^^
Poza tym nadrabiam książkowe zaległości i próbuję się przygotowac mentalnie na wyprawę z rodziną na Hel. Niech nie będzie okropnie, proszę.
A dzisiejszy wyjazd na pustynie skończy się chyba na siedzeniu w domu i sprzątaniu. Och. Durna pogoda.