Oct 10, 2009 00:19
Lot z Pekinu do Szanghaju to 2 godziny (dojazd z mojego mieszkania na lotnisko zajmuje więcej XD); 25 minut spóźnienia; 1 zaprzyjaźniony Chińczyk.
Miesiąc temu napisałam na aiesecowej google grupie, czy ktoś nie chciałby zrobić apartament swapu. Wyszłam z założenia, że tak jak ja w święta chcę jechać do SH, tak ktoś stamtąd musi chcieć przyjechać do Beijingu i moglibyśmy się zamienić na ten tydzień mieszkaniami. Cisza. Pytanie ponowiłam. Dostałam odp. od Phila, aiesecera z SH, że on wprawdzie nie jedzie do BJ, ale też wyjeżdża zostawiając pusty pokój i jeśli chcę mogę u niego zamieszkać.
Miejscówka okazała się świetna. Mieszkanie wprawdzie bez luksusów (za to z KABINĄ PRYSZNICOWĄ!!) ale i tak spoko, jak na chińskie standardy; wyposażone w ratujący życie bezprzewodowy internet i wspaniały widok z okna na śmietankę szanghajsich wieżowców. Przede wszystkim bardzo dobrze położone, w dzielnicy Nowy Pudong (tej z najwypaśniejszymi budynkami z Shanghai Orietal Pearl, Jin Mao Tower i Shanghai Word Financial Center (zależnie jak liczyć, najwyższy budynek na świecie) na czele), przy 2 stacjach metra (linie 2,4,6), 4 przystanki metra/ autobusu od People’s Square i Nanjing Road.
Nieco samotny pierwszy wieczór spędziłam na spacerze po okolicy i podziwianiu nocnej panoramy miasta.
Drugiego dnia umówiłam się z Chińczykiem z samolotu, jako iż wyznał, że z radością oprowadziłby mnie po mieście. W zasadzie zaliczyliśmy większość punktów must see w SH, czyli JingAn Temple (i park nieopodal), YuYuan (absolutnie przepiękny), The Bund (w remoncie T.T- przygotowania do Expo2010), Nanjing Road West i East, Pepoles Square. A w między czasie zakupy i obiad w japońskiej sieciówce Cocoichibanya specjalizujące się w curry~~! Pierwsze omiyage z SH- laleczka kokeshi z YuYuan XD. A co!
Wieczorem zaś poszłam zobaczyć dość piękny pokaz sztucznych ogni (z okazji Mid-autumn day), całkiem niedaleko mieszkania, a zaraz po nim odebrałam z metra Mateusza, który przybył wieczorem z Nankinu. Razem z Zhou, współlokatorem naszego gospodarza ruszyliśmy ku nowej przygodzie, czyli zaliczyliśmy szanghajski klub, który jednak był dużym, dużym zawodem. Mało miejsca, malutki parkiet, pełno ludzi, muzyka jakiś niewyszukany pop z domieszką wszystkiego po trochu. Open bar kosztował aż 100y, drinki były beznadziejne, wybór mały, nawet nie używali soku pomarańczowego, tylko napoju. Usiedliśmy więc gdzieś na tyłach i piliśmy, bo nie bardzo było co innego robić, zjedliśmy też mooncake’i (zupełnie nie godne polecenia), by chińskiej tradycji stała się polska zadość. Potem zaś odkryliśmy VIP room, który wcale nie był dla VIPów i można było sobie tam ot tak wejść, a tam więcej miejsca do tańczenia, mniej ludzi i klimat nieco lepszy. Więc pobawiliśmy się trochę nawet, a trochę się upiliśmy, ale uczucie zawodu pozostało.