Aug 29, 2010 18:55
Korzystaliśmy z byle jakiego powodu żeby uciec z "prawa Bożego". Niezawodnym schroniskiem w takich przypadkach stawały zajęcia z "zakonu" katolickiego. Odprowadzano ich w tym samym czasie, ale w innym audytorium. Przekradaliśmy się tam i tylko wtedy czuli się bezpiecznie. Tu już była strefa niby to podlegająca kościołowi apostolskiemu i Papieżu Leo XII. Tregubów (prawosławny nauczyciel - tł.) tracił wszelką władzę u progu tej zwykłej zakurzonej klasy. Tutaj władcą był ks. kanonik Ołędski.
Wysoki, otyły, z białą głową, z czarnym sznurem modlitewnym w ręce, wcale nie był zdziwiony, kiedy w drzwiach jego klasy ukazywał się "zmieszany" "rosyjski" gimnazjalista.
- Zbiegłeś? - srogo pytał Ołędski.
- Nie, panie kanoniku, tylko chciałem troszkę posiedzieć u pana na zajęciu.
- Troszkę posiedzieć? Ale łajdaku, łajdaku! - Ołędski zaczynał pękać ze śmiechu. - Idź tu!
Gimnazjalista podchodził do Ołędskiego. Ksiądz głośno klepał go tabakierką po głowie. Gest ten oznaczał odpuszczenie grzechów.
- Siadaj! - mówił po tym Ołędski. - Oto tam w kącie, za plecami u Chorżewskiego (Chorżewki był bardzo wysokim gimnazjalistą, Polakiem), żeby cie nie zobaczyli z korytarza, i nie pociągnęli do Gehenny. Siedź i czytaj gazetę. Trzymaj!
Ołędski dostawał z kieszeni sutanny zwiniętą „Myśl kijowską” i dawał uciekinierowi.
- Dziękuję, panie kanoniku! - mówił uciekinier.
- Nie mnie dziękuj, a Bogu, - odpowiadał Ołędski. - Jestem tylko mizernym narzędziem w Jego rękach. On wyprowadził cie z domu niewoli, jak Żydów z Ziemi egipskiej.
Tregubów oczywiście wiedział, że Ołędski ukrywał nas u siebie na zajęciach. Ale przed Ołędskim nawet Tregubów się krępował. Dobroduszny zwykle ksiądz spotykając Tregubowa stawał się wyszukanie uprzejmy i jadowity. Godność kapłana Kościoła Prawosławnego nie pozwalała Tregubowu zaczynać kłótnie z Ołędskim. Myśmy korzystali z tego maksymalnie. W końcu na tyle wyuczyliśmy „Boże Prawo” katolickie, że wiedzieli go lepiej niż wielu Polaków.
- Staniszewski Tadeusz, - mówił ks.kanonik, - powiedz mi Magnificat.
Staniszewski Tadeusz wstawał, poprawiał pas, odchrząkiwał się, głośno połykał ślinę, patrzył najpierw za okno, potem na sufit i w końcu się przyznawał:
- Zapomniałem, panie kanoniku.
- Zapomniałeś? Jednak nie zapominasz przychodzić do kościoła, każdego razu, kiedy tam bywa panna Grzybowska. Siadaj! Kto wie Magnificat? No? Kto? O Najświętsza Panno nad pannami, Królowa Apostołów! Co się dzieje? Wszyscy milczą! Kto wie Magnificat, rękę do góry.
Polacy rąk nie wznosili. Ale zdarzało się, że wznosił rękę ktoś z prawosławnych, jakiś nieszczęsny uciekinier od Tregubowa.
- No,-mówił wyczerpany Ołędski,-powiedz chociaż by ty Magnificat! I gdy potem Bóg nie ukarze ich,- ksiądz pokazywał na Polaków,-to wyłącznie przez swoją wielką miłość.
Wtedy uciekinier wstawał i deklamował bez zająknienia Magnificat.
- Idź tu! - mówił Ołędski. Uciekinier podchodził. Ołędski dostawał z kieszeni sutanny garść cukierków, podobnych do kawowych ziaren i hojnie wysypywał ich na dłoń uciekiniera. Potem Ołędski wąchał tabakę, szybko się uspokajał i zaczynał opowiadać swoją ulubioną historię, jak on odprowadzał w Warszawie mszę żałobną nad sercem Szopena, zalutowanym w srebrnej urnie.
Po zajęciach Ołędski szedł ze szkoły do siebie, do domu kościelnego. Zatrzymywał na ulice dzieci i klepał ich palcem po łbie. Był dobrze znany w Kijowie - wysoki ksiądz ze śmiejącymi się oczyma.