Książka Swietłany Aleksijewixz "Ostatni świadkowie"

Jun 14, 2013 21:44


Michał Gostkiewicz
14.06.2013





"Mama zawisła tacie na szyi i nie chce go puścić. Oderwał ją od siebie i pobiegł. Dogoniła go. (...) Zasłonił rękami głowę i odszedł". Tak radzieccy mężczyźni szli w 1941 r. na wojnę z III Rzeszą. A w domach na Białorusi, Ukrainie, w Rosji zostały dzieci. Często kilkuletnie. Nie rozumiejące wojny, która niemieckimi butami weszła do ich krótkiego życia. Białoruska reporterka Swietłana Aleksijewicz w swojej najnowszej książce dała tym dzieciom głos.
Wszystkie relacje zaczynają się tak samo: imię, nazwisko, wiek. Żenia, Sasza, Natasza, Misza. Wiek: od 4 do 14 lat. Obecnie większość z nich to sześćdziesięciokilkulatki. Ale pamięć ich nie zawodzi. Reporterka zapytała ich wszystkich o to samo: jak pamiętają wojnę.

I ludzie opowiedzieli. Jedni obszerną relacją, inni - chaotycznym zlepkiem wspomnień. Tak powstała ta książka: "Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy ". Złożona ze wspomnień ludzi, których często nikt do tej pory o te wspomnienia nie pytał. W końcu byli tylko dziećmi, co mogli pamiętać? Oddajmy im głos.

Zamknij oczy, synku... Nie patrz...

Wołodia Parabkowicz - 12 lat, obecnie - zasłużony emeryt:

Rosłem bez mamy Nigdy nie pamiętam siebie małego Mama umarła, kiedy miałem siedem lat. Mieszkałem u cioci. Pasłem krowy, rąbałem drwa, wyganiałem konie na nocny wypas. Dosyć pracy miałem też w ogródku. Za to zimą jeździliśmy na drewnianych sankach i łyżwach własnego wyrobu - też drewnianych, podbitych kawałkami żelaza i przywiązanych sznurkiem do łapci. Biegaliśmy na nartach wystruganych z desek albo klepek z rozwalonej beczki. Wszystko robiłem sam Do dzisiaj pamiętam, jak włożyłem swoje pierwsze buty, kupione przez ojca. I swoją rozpacz, kiedy zawadziłem w lesie o konar i zadrapałem skórę na bucie. Tak mi było szkoda, że pomyślałem: "Lepiej, żebym rozciął sobie nogę, to by się zagoiła".

W tych samych butach uciekałem z ojcem z Orszy, kiedy miasto bombardowały niemieckie samoloty. Strzelali prosto do nas Ludzie padali na ziemię... W piasek, w trawę... "Zamknij oczy, synku Nie patrz" - prosił ojciec. Bałem się patrzeć i w niebo, gdzie było czarno od samolotów, i w ziemię, bo wszędzie leżeli zabici. Samolot przeleciał blisko nas Ojciec też upadł i już nie wstał. Siedziałem nad nim i prosiłem: "Tato, otwórz oczy Tato, otwórz oczy ". Jacyś ludzie krzyczeli: "Niemcy!" i ciągnęli mnie ze sobą. A do mnie nie docierało, że ojciec już nie wstanie i muszę go zostawić tak leżącego na drodze, w kurzu. Nie było widać na nim krwi, po prostu leżał i nic nie mówił. Odciągnięto mnie od niego siłą, ale przez wiele dni szedłem i oglądałem się, czekałem, aż ojciec mnie dogoni. Budziłem się w nocy Budziłem się, bo słyszałem jego głos... Nie mogłem uwierzyć, że już nie mam ojca. Zostałem sam, w jednym sukiennym ubraniu.

Po długiej tułaczce Jechałem pociągiem, szedłem pieszo... Zabrano mnie do domu dziecka w mieście Melekes w obwodzie kujbyszewskim. Kilka razy próbowałem uciec do wojska, ale ani razu mi się to nie udało; łapali mnie i przywozili z powrotem. A potem miałem, jak to się mówi, szczęście w nieszczęściu. W lesie, kiedy rąbaliśmy drwa, nie utrzymałem siekiery, ostrze odleciało od drzewa i uderzyło mnie w palec prawej ręki. Wychowawczyni przewiązała mi ranę swoją chustką i wysłała mnie do przychodni miejskiej.

W drodze powrotnej do domu dziecka z Saszą Lapinem, którego wysłano razem ze mną, zobaczyliśmy marynarza w czapce ze wstążkami. W pobliżu komitetu miejskiego Komsomołu marynarz przyklejał ogłoszenie. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że podane są tam zasady przyjęć do szkoły jungów marynarki wojennej na Wyspach Sołowieckich. Przyjmowano tylko ochotników. Pierwszeństwo mieli synowie marynarzy i wychowankowie domów dziecka. Jak dzisiaj słyszę głos tego marynarza:

- No co, chcecie być marynarzami?

Odpowiedzieliśmy:

- Jesteśmy z domu dziecka.

- To idźcie do komitetu i złóżcie podanie.

Nie sposób oddać zachwytu, jaki nas ogarnął w owej chwili. Przecież to była najprostsza droga, żeby pomścić ojca. A już przestałem w to wierzyć! "Zdążę na wojnę" - pomyślałem. Weszliśmy do siedziby Komsomołu i napisaliśmy podanie. Już po kilku dniach stanęliśmy przed komisją lekarską. Jeden z członków komisji popatrzył na mnie.

- Bardzo chudy i niski.

A drugi, w mundurze oficera, westchnął:

- Nie szkodzi, podrośnie.

Przebrano nas, z trudem znalazłszy odpowiednie rozmiary. Kiedy zobaczyłem się w lustrze w mundurze i czapce marynarskiej, byłem uszczęśliwiony. Już następnego dnia płynęliśmy statkiem na Wyspy Sołowieckie. Wszystko było dla mnie nowe. Niezwykłe. Głęboka noc... Stoimy na pokładzie... Marynarze nas wyganiają, każą iść spać. - Poszlibyście, chłopcy, do kubryku. Tam jest ciepło.

Wczesnym rankiem zobaczyliśmy klasztor, błyszczący w słońcu, i złocący się las. To właśnie były Wyspy Sołowieckie, gdzie powstała pierwsza w kraju szkoła chłopców okrętowych marynarki wojennej. Zanim jednak przystąpiliśmy do zajęć, musieliśmy zbudować szkołę, ściśle mówiąc, wykopać ziemianki. Ziemia na Sołówkach to istny kamień. Brakowało pił, siekier, łopat. Nauczyliśmy się robić wszystko rękami: kopać twardy grunt, piłować wiekowe drzewa, karczować pnie, nauczyliśmy się też ciesiołki. Po pracy szliśmy odpoczywać do zimnych namiotów, do spania mieliśmy materace i powłoczki wypchane trawą, pod nimi leżały gałązki świerkowe. Przykrywaliśmy się szynelami. Praliśmy je sami wodą z lodem i płakaliśmy, tak nas ręce bolały.

W czterdziestym drugim roku złożyliśmy przysięgę wojskową. Wydano nam czapki z napisem "Szkoła jungów MW", ale niestety, czapki nie miały długich wstążek spadających na kark, lecz kokardę z prawej strony. Wręczono nam karabiny. Na początku czterdziestego trzeciego Przydzielono mnie do służby na gwardyjskim stawiaczu min Soobrazitielnyj. Wszystko widziałem po raz pierwszy: dziób okrętu rozcinający grzebienie fal, "ścieżkę", którą zostawiały śruby, pracowicie mieszające słoną morską wodę. Zapierało mi dech.
- Strach bierze, synku, co? - pytał dowódca.

- Nie - odpowiedziałem bez namysłu. - Jest pięknie!

- Byłoby pięknie, gdyby nie wojna - powiedział dowódca i nie wiem dlaczego się odwrócił.

Miałem czternaście lat.

Patrzyłam na nich oczami małej dziewczynki

Zina Gurska - 7 lat, obecnie - szlifierz:

Patrzyłam na nich oczami dziewczynki... Małej wiejskiej dziewczynki. Szeroko otwartymi oczami... Z bliska zobaczyłam pierwszego Niemca... Wysoki, niebieskie oczy. Zdziwiłam się, że taki ładny, a zabija. Bo byli ładni... To na pewno moje najmocniejsze wrażenie. Moje pierwsze wspomnienie wyniesione z wojny.

Mieszkaliśmy z mamą, dwiema siostrami, braciszkiem i kurą. Została nam ta jedna, mieszkała z nami w chałupie, z nami spała. I razem z nami chowała się przed bombardowaniem. Przyzwyczaiła się i chodziła za nami jak piesek. Choćbyśmy nie wiem jaki głód cierpieli, to kury byśmy nie zabili. A głód był taki, że matka w zimie ugotowała stary kożuch i rzemienne baty, bo nam pachniały mięsem. Braciszek jeszcze ssał... Zalewałyśmy wrzątkiem jajko i tę wodę dawały mu zamiast mleka. Przestawał wtedy płakać i umierać A dookoła zabijano. Zabijano. Zabijano Ludzi, konie, psy W czasie wojny wybito wszystkie nasze konie. Wszystkie psy. Co prawda, ocalały koty.

Przychodzą w dzień Niemcy i rozkazują: "Matka, daj jajka. Matka, daj słoninę". Strzelają. A w nocy partyzanci... Partyzantom trudno było przeżyć w lesie, zwłaszcza zimą. Nocą pukali do okien. Raz zabiorą po dobroci, drugi raz siłą... Wyprowadzili od nas krówkę. Mama płacze. Partyzanci też płaczą. Tego się nie da opowiedzieć. Nie opowiem pani, kochana. Nie! Nie! Mama z babcią orały tak: najpierw mama wkładała chomąto na szyję, a babcia szła za pługiem. Potem się zmieniały, druga była koniem. Marzyłam, żeby dorosnąć jak najszybciej. Bo tak mi żal było mamy i babci.

Po wojnie na całą wieś były jeden pies (obcy, przybłąkał się) i nasza jedyna kura. Nie jedliśmy jajek. Zbieraliśmy, żeby wyhodować kurczęta. Poszłam do szkoły... Oderwałam ze ściany kawałek starej tapety i to był mój zeszyt. Zamiast gumki miałam korek od butelki. Jesienią wyrosły buraki, wtedy cieszyliśmy się, że teraz zetrzemy buraki i zrobimy z nich atrament. Dzień czy dwa taki przecier postoi i będzie gotowy. Już mamy czym pisać. Pamiętam jeszcze, że mama i ja lubiłyśmy wyszywać płaskim haftem, koniecznie żeby były wesołe kwiatki. Nie lubiłam czarnych nitek. Nawet teraz nie lubię czarnego koloru.

Jak gdyby mu uratowała córkę

Gienia Zawojner - 7 lat, obecnie - radiotechnik:

Co najbardziej utkwiło mi w pamięci? Z tamtych czarnych dni... Pamiętam, jak zabierali ojca. Miał na sobie waciak, ale nie pamiętam jego twarzy, całkiem zatarła mi się w pamięci. Pamiętam jego ręce. Związano je sznurem Ręce taty. Ale choćbym nie wiem jak wytężała pamięć, tych, którzy po niego przyszli, też nie pamiętam. Mama nie płakała. Cały dzień przestała przy oknie. Ojca zabrano, a nas wysiedlono do getta, zaczęliśmy żyć za drutami.

Nasz dom stał przy drodze, codziennie na nasze podwórze wlatywały pałki. Koło furtki widziałam hitlerowca - kiedy prowadzono na rozstrzelanie grupę ludzi, bił ich tymi pałkami. Pałki się łamały, a on ciskał je za siebie. Do nas na podwórze. Widziałam tylko jego plecy, więc chciałam mu się lepiej przyjrzeć. No i kiedyś zobaczyłam, że był niski, miał łysinę. Stękał i sapał. Moją dziecięcą wyobraźnią wstrząsnęło to, że jest taki zwyczajny.

Babcię znaleźliśmy zabitą w mieszkaniu. Sami ją pochowaliśmy. Naszą wesołą i mądrą babcię, która lubiła niemiecką muzykę. Niemiecką literaturę.

Mama poszła wymieniać rzeczy na jedzenie, a w getcie zaczął się pogrom. Zazwyczaj chowaliśmy się w piwnicy, ale wtedy wleźliśmy na strych. Był z jednej strony całkiem rozwalony i to nas uratowało. Niemcy weszli do naszego domu i bagnetami szturchali w sufit. Na strych nie weszli właśnie dlatego, że był rozwalony. A do piwnicy rzucili granaty. Pogrom trwał trzy dni, i te trzy dni przesiedzieliśmy na strychu. Ale mamy z nami nie było. Myśleliśmy tylko o niej. Kiedy skończył się pogrom, staliśmy przed bramą i czekali. Żyje czy nie? Nagle zza zakrętu wyłonił się nasz dawny sąsiad. Minął nas, nie zatrzymując się, ale usłyszeliśmy od niego, że nasza mama żyje. Kiedy mama wróciła, staliśmy we trójkę i patrzyli na nią, nikt nie płakał, nie było łez, nastąpiło jakieś uspokojenie. Nawet nie czuliśmy głodu.

Stoimy z mamą przy drutach, obok przechodzi ładna pani. Zatrzymuje się koło nas po tamtej stronie i mówi do mamy: "Jakże mi was żal". Mama jej na to: "Jeśli pani żal, to proszę zabrać do siebie moją córkę". Ta pani zastanowiła się i mówi: "Dobrze". Resztę omówiły szeptem. Następnego dnia mama przyprowadziła mnie do bramy getta i powiedziała: "Gieniusia, weźmiesz wózek z lalką i pójdziesz do cioci Marusi (to nasza sąsiadka)".

Pamiętam, jak byłam wtedy ubrana: błękitna bluzka, sweterek z białymi pomponikami. Wszystko, co najlepsze, odświętne. Mama mnie wypycha za bramę getta, a ja się tulę do niej. Mama mnie odpycha, ale sama zalewa się łzami. W końcu jednak poszłam, dobrze to pamiętam Pamiętam, gdzie była brama, gdzie była wartownia

Przyszłam z wózeczkiem we wskazane przez mamę miejsce. Ubrali mnie w kożuszek i posadzili na furmankę. Jak długo jechaliśmy, tak długo płakałam i powtarzałam: "Gdzie ty, mamusiu, tam i ja. Gdzie ty".

Przywieźli mnie do chutoru, usadzili na takiej długiej ławie. W rodzinie, do której trafiłam, było czworo dzieci. I jeszcze ja na dodatek. Chcę, żeby wszyscy znali nazwisko kobiety, która mnie uratowała: Olimpia Pożaricka ze wsi Gieniewicze w rejonie wołożyńskim. Bo jak długo u nich mieszkałam, tak długo strach gościł w tej rodzinie. Mogli ich w każdej chwili rozstrzelać Całą rodzinę. Czworo dzieci Za to, że ukrywają żydowskie dziecko. Z getta. Byłam ich śmiercią. Jak wielkie trzeba mieć serce! Ludzkie i zarazem nadludzkie!

Kiedy pojawiali się Niemcy, to od razu gdzieś mnie wysyłano. Las był w pobliżu, las mnie ratował. Ta kobieta była dla mnie bardzo dobra, jednakowo dobra dla swoich dzieci i dla mnie. Jeśli coś dawała, to dawała wszystkim, jeśli całowała, to też nas wszystkie. I głaskała jednakowo. Nazywałam ją "matulką". Gdzieś tam miałam "mamusię", a tutaj "matulkę"

Pasłam krowy, kiedy czołgi zbliżały się do chutoru. Jak tylko je zobaczyłam, zaraz się schowałam. Nie wierzyłam, że to nasze, ale kiedy zobaczyłam na nich czerwone gwiazdy, wyszłam na drogę. Z pierwszego czołgu wyskoczył wojskowy, złapał mnie i podniósł - wysoko, wysoko. Wtedy przybiegła gospodyni chutoru, była taka szczęśliwa, taka ładna, jej też chciało się czymś dobrym podzielić, powiedzieć, że i oni też przyczynili się do tego zwycięstwa. Opowiedziała wtedy, jak mnie uratowali. Żydowską dziewczynkę Ten wojskowy przycisnął mnie do siebie, a ja byłam taka chudziutka, że schowałam się pod jego ręką, a on objął tę kobietę z taką miną, jakby mu uratowała córkę. Powiedział, że wszyscy jego bliscy zginęli, więc jak się skończy wojna, to przyjedzie i zabierze mnie do Moskwy. A ja za nic nie chciałam się zgodzić, chociaż nie wiedziałam, czy mama żyje, czy nie. Przybiegli inni ludzie, też mnie ściskali. I wszyscy przyznali się, że się domyślali, kogo w chutorze chowają.

Potem przyjechała po mnie mama... Weszła na podwórze i uklękła przed tą kobietą i jej dziećmi.

ww2, faszyzm, literatura, historia, wojna

Previous post Next post
Up