Jestem w wieku Deana Winchestera w pierwszym sezonie. Przede mną jeszcze tylko trzy dobre lata...

Dec 03, 2012 01:15

Miałam urodziny i było dobrze. Po raz pierwszy od wielu lat nawet zastanawiałam się nad jakimiś spotkaniami z ludźmi, ale stwierdziłam, że nie, to za duży stres i niepewność, więc pozostanę przy tradycji. (Tradycja narodziła się podczas pierwszego roku na studiach, kiedy miałam dość przymusowego towarzystwa współlokatorki i sąsiadek, a w dodatku po raz pierwszy miałam możliwość samotnego spędzenia urodzin.)

Mój sukces budzenia się o czasie został powtórzony i może zmarnowałabym ten sukces przysypiając ponownie, ale femaleshinigami zadzwoniła do mnie z życzeniam i obudziła mnie całkiem. (Między innymi fascynującą rozmową o pogryzionych jednorożcach i homarze hodowlanym.)

Potem spokojnie wyszykowałam się do wyjścia. Pogadałam z panią Ulą i nie przyznałam się do obchodzenia urodzin, żeby nie być zmuszoną do znoszenia życzeń na żywo od przymuszonych-okolicznościami-znajomych. Potem zadzwoniła mama, w stanie trzeźwym i rześkim, co zawsze jest miłe uchu i sercu, i zaśpiewała mi sto lat. Co było trochę mniej miłe uchu, ale nie sercu. I nawet zmusiła Alka, żeby też mi złożyć życzenia, choć kocha tę czynność równie mocno, co ja. (Zresztą będę się musiała odwdzięczyć, bo za dziesięć dni ma imieniny. Grudzień to naprawdę jest nasz miesiąc, ja i mama urodziny, ojczym imieniny.)

Nie miałam jakiś określonych planów, poza tym, że chciałam się napić herbaty i zjeść ciasto w Dekadencji (najlepszej herbaciarni na świecie, fyi). Rozważałam też kino, na pewno spacer. Nic nie było określone i dużo zależało od tego jaki tramwaj podjedzie pierwszy. Ostatecznie powałęsałam się trochę po Piotrkowskiej i poszłam do Dekadencji. Szarlotka była gorąca, całkiem duża i troskliwie otulona bitą śmietaną i lodami (śmietankowymi, nie waniliowymi, dzięki bogom). Był tam też sos czekoladowy. Sos czekoladowy jest ważny. Do tego automatyczny poczęstunek dla wszystkich w postaci herbatników, cukierków i pomarańczy. Jak zwykle miałam tylko problem z wyborem herbaty (bo chcę wszystkie), ale wybrałam Magiczną Podróż (herbata czarna cejlon, żurawina, kawałki mango, liście żurawiny, kryształki cukru, biały pieprz, płatki ostu), co skończyło się tym, że choć zamówiłam mały dzbanek to potem zamówiłam drugi... I resztki dobrego sensu kazały mi wyjść zanim zamówiłabym trzeci. Albo włamała się do kuchni zabrała cały słój z herbatą i uciekła w świat... Kocham Dekadencję. Nie dość, że wszystko jest pyszne i w dobrych ilościach, to jeszcze w racjonalnych cenach. No i wystrój jest świetny. Jak jakiś zagracony stryszek starodawnej ciotki przerobiony na salonik. Być może nawiedzony. Dzisiaj zauważyłam przyczepioną na jednej ze ścian balową suknię, srsly. A poza tym, chciałam dodać, ta herbaciarnia ma jeden stolik dla jednej osoby. Jest parę małych stolików dwuosobowych, gdzie spokojnie można usiąść samemu, oczywiście, jak w większości miejsc. Ale jest jeden stolik, który jest totalnie dla jednej jedynej osoby. I jest tak cudownie ustawiony, że a) widzi się jak ktoś wchodzi, b) nie wpatruje się nikomu w twarz i właściwie jest się od wszystkich trochę odgrodzonym. Jedyną wadą tej miejscówki jest to, że jest tam trochę chłodniej, bo jest przy oknie. Ale z drugiej strony: jest przy oknie.

Siedziałam tam ponad dwie godziny i w końcu wyszłam tylko dlatego, że uznałam, że może inni chcieliby zająć moją najlepszą w całej herbaciarni miejscówkę. A poza tym skończyłam już pisać. Tak, bo przy okazji napisałam ostatnie zadanie pisarskie na poniedziałek. Bo tak. W Dekadencji dobrze się pisze, ale tylko jeśli mówimy o pisaniu na papierze. Laptop mógłby się cofnąć w czasie. Zresztą stoliki są za małe. Dodatkowo, wokoło leżą różne szpargały (między innymi całkiem sporo zegarów, z których żaden nie chodzi) i jak zastanawiałam się jak mój nowy bohater będzie wyglądać, to zauważyłam, że obok mnie leży pojemniczek ze zdjęciami takimi jak do dowodu. Wzięłam pierwsze z góry i ta-da, mam twarz Roberta. Przy okazji poćwiczyłam sobie opisy. (Udało mi się nawet cyknąć tej fotce zdjęcie komórką, więc wam potem Roberta pokażę. ;)) Nie sądzę by to była jakaś ważna postać w moim pisaniu, ale lubię mieć nowe towarzystwo w głowie.

Potem dalej się wałęsałam po Piotrkowskiej aż doszłam do Multikina, gdzie zobaczyłam coś o czym wam powiem jutro jak kupię bilet. W tej chwili jedynym śladem istnienia tego wydarzenia są plakaty przed kinem. Na stronie informacji zero, pani kasjerka nie chciała mi uwierzyć, że coś takiego faktycznie istnieje. (Dopiero sprawdziła w komputerze i mi przyznała rację.) Jak jutro kupię bilet, to wam powiem. Ha. Wszystkim powiem. Na razie nie to, że wam nie ufam, ale choć nawet pani kasjerka była niedoinformowana, to ja wolę nie ryzykować, że dla mnie zabraknie. ;) (Potem zadzwonię też do mamy z urokliwym pytaniem "Hej, nadal chcesz mi dać 50zł na ur/gwiazdkę? Bo właśnie sobie kupiłam za większość z nich prezent...).

W znacznie rozsądniejszej cenie kupiłam sobie pierwotny prezent. I też na dłużej mi starczy i słucham go w tym momencie. Płyta Boba Dylana Together through life była warta swej niewielkiej ceny. I muszę wam tylko powiedzieć, że Dylan z 2009 nie brzmi jak ten, do którego jestem przyzwyczajona. Chrypa +10. Ale mimo wszystko? Brzmi świetnie. Chwilami wręcz bardziej mi się jego głos podoba, choć może na razie żadna z tych piosenek nie zachwyciła mnie tak jak niektóre poprzednie. Ale ja głównie słucham Dylana jako relaksującego, sama melodia i jego głos mnie uspokajają. A ta chrypa... Płyta warta każdego grosza.

Potem wracałam sobie znów wałęsając się po Piotrkowskiej i muszę powiedzieć, że jest coś magicznego w ulicy, na której odcinku w trakcie jednego spaceru w tę i z powrotem można spotkać osiem patrolów policji, kilku mężczyzn udających groźnych przez kaptury i zasłonięte twarze, dwóch slalomem idących panów, z których jeden zaczynał wymiotować, jednego pana, który oddawał mocz pod ścianą, zakochane pary orientacji wszelakich i panią sprzedającą róże. (W ogóle dziwnie dużo policji dzisiaj widziałam.) Udało mi się sfotografować dwa nowe graffiti Widzew vs ŁKS (potem wrzucę zdjęcia), wpadłam na agencję modelek (jak się właśnie dowiedziałam po googlaniu) o pięknej nazwie Sam's angels i znalazłam miejsce, gdzie chyba można kupić wilkową czapkę. (Było zamknięte, a przez okno widziałam tylko lisa i coś brązowego, wybadam sprawę kochani fani Teen Wolfa i dam wam znać.)

To wszystko działo się w realu, ale warto zaznaczyć, że od północy dostawałam życzenia. (Facebook jest uroci czasami.) I przypomnienie obietnicy prezentu od tatusia (r_a_j_ka). Oraz dwie ręcznie paint-robione ekartki, o zgrozo, obie od osób nie-fandomowych. (Jedna stworzona była ze zdjęć Deana, Castiela i Sama i dostałam ją od dziewczyny, którą namówiłam do oglądania Supernaturala :D) (Druga przedstawiała Kafkę, Freuda i Gombrowicza. Gombrowicz miał przypaintowaną trąbkę urodzinową, a Freud trzymał balonik. Dobry Wpływ jest kochany.)

I choć jutro muszę wstać wcześniej by nadgonić prace domowe, to ogólnie dzień był naprawę dobry. I nawet odkryłam dlaczego - bo był kompletnie i totalnie pozbawiony poczucia winy. Tu post skręca w przesycony informacjami paragraf o mojej psychice, uczciwie ostrzegam. Ostatnio mam nawet problem z oddychaniem bez poczucia winy. Czuję się źle ze względu na wszystko, co robię. Jeśli zrobię coś bez poczucia winy, zwłaszcza coś dla mnie niecharakterystycznego, coś na co musiałam się zdobyć, to wystarczy chwila zastanowienia albo jedna rozmowa z kilkoma osobami, które nawet nieświadomie zawsze mnie wbijają w poczucie winy, i znów się czuję jak ostatni śmieć, który się odrodzi jako glista, tak denny jest w tym wcieleniu. Kupiłam coś, co nie jest mi niezbędne do życia -> Po co wydajesz debilu, a potem narzekasz, że masz krucho z kasą?, Zapominam odrobić jakiegoś zadania na studia -> Pewnie debilu, nie dość, że ledwo ci się udało wrócić na studia już się opierdalasz i nie doceniasz tego, co masz, Dostaję od kogoś prezent spełniający moją wishlistę -> Brawo, ładnie żerować na innych? Masz kilka złotych więcej niż planowałaś i tak ich pewnie nie utrzymasz, a w dodatku masz już parę znaczków, dupy by ci nie urwało jakbyś wysłała parę kartek do ludzi, którzy o to prosili w wishlistach, Nie skserowałam tekstów tylko proszę, żeby ktoś z grupy je przyniósł na wykład, co bym mogła przeczytać -> Pewnie, samej to ci się nie chce zakręcić za tekstami, ale na innych pożerować można!, Wybieram parę przykładów nieuzasadnionego poczucia winy do wpisu -> Tylko się usprawiedliwiasz, każdy by uznał, że całkiem słusznie się czujesz jak winny przygłup. Itd. Itp.

A dzisiaj? Wszystkie myśli w stylu: Ale czemu/Ale po co/Nie powinnaś/Chyba kpisz/No co ty/Przestań/Pomyśl/Przemyśl to/Debil z ciebie i tyle były zbywane myślą jedną acz radosną: Fuck you, it's my birthday. :D I już mi się wkrada poniedziałkowy naturalny dół, ale moje urodziny były super. Nawet nie musiałam się przekonywać do tego dobrego nastroju. Po prostu: mam urodziny, wszystko będzie dobrze. Ach, szkoda, że to działa tylko na urodziny, a one są tylko raz w roku. Ale może stopniowo uda mi się wprowadzić, chociaż częściowo, ten stan na codzień. Byłoby miło...

A zupełnie z innej beczki, to na koniec chciałam jeszcze złożyć oświadczenie. Bo zapewne zmienię zdanie jeszcze wiele, wiele razy, jak już zmieniałam, ale chcę by na moim LJu też był dowód tego, że tak myślałam dzisiaj: Chyba w końcu ustaliłam, gdzie chcę mieszkać jak już się osiedlę gdzieś na stałe w swym życiu. Chwała Łodzi za to.

dylan saves my life, my characters, life, friend:femaleshinigami, family, teen wolf, bob dylan, dekadencja, life angst, birthday, i suck, the boat city, widzew vs ŁKS, make tea not love, creative writing

Previous post Next post
Up