"Przez Zasłonę", rozdział siódmy.
Rodzaj: pół na pół ff i dzieło autorskie (realia Świata Mroku by White Wolf)
Gatunek: urban fantasy, romans (slash, het)
Ostrzeżenia: scena erotyczna m/f, sugestie m/m, sugestie erotyzmu z udziałem hermafrodyty
Summary: Szymon zaczyna schizować...
Disclamer: Pierwsza Kabała (c) White Wolf.
Z dokładnością atomowej sekundy globalnej
wyruszyliśmy ratować świat...
Podejmując się niewykonalnej sprawy
porzuciliśmy rodzinny kraj...
Coma, Ocalenie
7
ALCHEMIK
Z nas dziewięciorga
którzy wyruszyliśmy tamtego dnia
(święta liczba)
nikt nie przetrwał
z nas dziewięciorga
czworo zabitych
czworo złamanych
nikt nie przetrwał
próbuję nie wzywać ich imion.
***
Stałem pośrodku pomieszczenia, którego ściany miały ewidentnie średniowieczny rodowód. Skąd się tu wziąłem? To nie był zamek Brekov, przynajmniej nie żadna z części, które znałem. Niewielkie okno wypełniał witraż z barwnych szybek - niewiele przepuszczał światła, toteż świece płoniące w licznych kandelabrach były koniecznością.
Naprzeciw mnie stał stół - długi, drewniany, o blacie poplamionym barwnikami i woskiem, przepalonym w kilku miejscach. Na stole stały przyrządy alchemiczne - kolby i retorty, aparatura do destylacji - skomplikowana, pełna zakręconych rur ze szkła, połączonych mosiężnymi pierścieniami. Na jej końcu zielony płyn kropla po kropli spływał do naczynia.
Spojrzałem na ścianę, na szafę wypełnioną słojami i butelkami. Gady i płazy zatopione w mętnym płynie wybałuszały ku mnie blade, niewidzące oczy. Kawałki ciał i wnętrzności większych stworzeń unosiły się bezwiednie w cieczy. Rozmaite proszki i płyny, opisane średniowieczną łaciną, dopełniały obrazu.
Spojrzałem znów na stół. Na rzeźbionym pulpicie, otoczona świecami, spoczywała gruba księga, Zbliżyłem się. Rycina, przedstawiająca ludzką anatomię, obok opisy wykonane piękną, lecz ledwo czytelną minuskułą. Za księgą zaś słój - wielki, tak, że mieścił w sobie płód ludzki w stanie zaawansowanego rozwoju.
Nie, to nie był płód - uświadomiłem sobie. W przeźroczystej, choć gęstej jak kisiel cieczy pływał homunculus. Miał może pół metra wzrostu, ale jego nogi podkulone były pod siebie. Żył - widziałem, jak porusza smukłymi, filigranowymi dłońmi i jak jego klatka piersiowa porusza się, odbierając tlen z zadziwiającego fluidu. Obrócił się do mnie - otworzył oczy, migdałowe w kształcie, pozbawione rzęs. Całe jego ciało pozbawione było włosów - doskonale łysa czaszka i gładkie, bezpłciowe podbrzusze. Nie był ani mężczyzną, ani kobietą, ale mógłby stać się i jednym i drugim - jego ramiona były po męsku szerokie, talia - wcięta łagodnie, pierś delikatnie wypukła. Patrzyłem na niego z fascynacją, jak wyciąga rękę, dotyka szyby...
Za moimi plecami zaskrzypiały drzwi.
Odwróciłem się, by stanąć oko w oko z drugim homunculusem, bliźniaczym bratem pierwszego, lecz o wzroście dojrzałego człowieka. Spoglądał na mnie pięknymi oczyma barwy błękitu, kasztanowe włosy wpływały mu na ramiona. Był odziany - w białą szatę przepasaną złotym sznurem, na szyi miał złoty medalion z symbolem, który wydał mi się znajomy...
Chciałem coś powiedzieć - lecz słowa zamarły mi w gardle. Homunculus zaś zbliżył się do mnie - poruszał się płynnie, kołysząc biodrami. Jak coś, co nie ma płci, może być tak bardzo erotyczne? A jednak był. Jak anioł, który nie ma płci, nosząc w sobie potencjał i piękno obu, niewinny i zmysłowy zarazem
- Witaj - rzekł
Zadrżałem na jego widok - z lęku, z pożądania.
- Co tu robisz? - spytałem.
Homunculus roześmiał się głośno.
- Co ja tu robię? Pytasz, co tutaj robię? - podszedł do mnie bliżej i położył dłoń na moim obojczyku, chwytając palcami krawędź koszuli. - Przecież wiesz. Jestem częścią ciebie, częścią twojego „ja”... I tym, czym ty się staniesz.
- Nie rozumiem - pokręciłem głową.
- To stary ideał - hermafrodyta. Istota będąca równocześnie mężczyzną i kobietą. Człowiek idealny. Platon pisał, że mężczyźni i kobiety stanowili kiedyś jedno - pamiętasz to, Szymonie-filozofie? To i inne idee, które dowodzą, że człowiek rozbity na dwie płcie jest niepełny.
Miał rację. Znałem te koncepcje i chyba tkwiły gdzieś w mojej filozoficzno-biseksualnej świadomości, skoro zawsze tak strasznie ciągnęło mnie do androgynów.
- Szymonie, dawno, dawno temu - Dłonie homunculusa wczepiły się w moje ubranie, łagodnie wysklepiona klatka piersiowa oparła sie o mnie, ukryte za ubraniem podbrzusze - tajemnica, niespodzianka - otarło się o moje krocze - stworzono istotę doskonałą. Mężczyznę i kobietę i wszystko to, co między nimi. Mędrca i dyplomatę. Rodzica i kochanka.
Jego oczy nie miały dna - najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.
- Heylel - powiedziałem cicho.
-Tak. Takie nadano mu imię. Heylel Teomim - Podwójna Gwiazda.
- Nie żyjesz - mruknąłem. Co to za dziwaczny sen - bo zapewne śniłem, nie ma innego wyjścia? - Mam w głowie twojego kolegę, ale nie ciebie.
Hermafrodyta uśmiechnął się do mnie tak, jak potrafią tylko najpiękniejsze kobiety.
- Wraz z pamięcią Akritesa nosisz w sobie mój obraz. A może... pomyśl: jeśli Akrites mnie kochał, może zachował w sobie jakiś mały fragment mnie? Może nie jesteś jego naczyniem, a moim?
- O niedoczekanie. Nie wiem, jakim byłeś skurwysynem, ale Akrites był za dużym egocentrykiem, żeby zgodzić się na coś takiego.
- Nie powiedział ci, jaki ma cel, prawda?
- Nie.
Gdzie jesteś jak cię potrzebuję, draniu? Zostawiasz mnie sam na sam z twoim najgorszym koszmarem, co?
- Więc równie dobrze mógłby oczekiwać, że wypełnisz moją misję. Pomyśl, Szymonie: Tradycje nadal nie są zjednoczone, może mamy rozejm z Technokracją, ale jego załamanie to kwestia czasu... Wtedy... wtedy Wojna Wstąpienia wybuchnie z nową siłą. Gdzie będziesz, gdy się to stanie? Będziesz patrzył bezsilnie, jak twoi przyjaciele umierają?
- A co ty zrobiłeś, zdrajco?
Heylel odsunął się ode mnie, pokręcił piękną głową. Kasztanowe włosy lśniły w blasku świec.
- Znów to samo. Nadal to samo. Sądziłem... sądziłem, że mnie zrozumiesz... Akrites mógłby mnie zrozumieć, ale nigdy tego nie chciał. Prosiłem go - kilka godzin przed egzekucją - żeby zrozumiał, ale pozostawał głuchy. Kochałem go, Szymonie, nie wyobrażasz sobie, jak bardzo - kochałem ich wszystkich. Czy wiesz, jakim bólem było poświęcenie ich? Ale... - Opuścił głowę, smutny anioł. - To było postanowione na samym początku - mieliśmy stworzyć legendę, a częścią tej legendy była nasza śmierć. Ja podjąłem się wziąć na siebie najcięższą z ról: rolę zdrajcy. Akrites... Akrites nigdy nie chciał przyjąć do wiadomości, że nasz los był przesądzony już na samym początku.
- Przykro mi - mruknąłem - nie wierzę w przeznaczenie.
- Ale sam jesteś jego częścią. Och, Szymonie, nie twierdzę, że ktoś zadecydował o twoim losie, ale możesz dokonać tego, czego próbowaliśmy dokonać my: zmienić świat, stworzyć legendę i zjednoczyć tradycje.
- Jakim kosztem?
- Są rzeczy, których ceny nie powinno się liczyć.
Cofnąłem się, oparłem o stół. Za moimi plecami zadzwoniły szklane naczynia. Mały homunculus w słoju poruszył filigranowymi kończynami.
- Odpadam - oznajmiłem.
- Szymonie, przyjdzie dzień, kiedy nie będziesz miał wyjścia.
- Bzdura. Zawsze jest wyjście.
- Jak uważasz...
Skinął głową i odszedł - z szelestem szat, błyskiem na kasztanowych włosach.
Obudziłem się. Było jeszcze ciemno, a za oknem siąpił październikowy deszcz. Spojrzałem na zegarek. Za kilka godzin miałem zacząć tłumaczyć kolejnemu pokoleniu filozofów wanna-be, że bez czytania tekstów na moje zajęcia ani rusz i że jestem bezwzględny przy kolokwiach, ale wyciągnięcie mnie na piwo, kawę czy herbatę zazwyczaj działa, bo rzeczone napoje sprzyjają filozofii.
W sumie w tej chwili napił bym się czegoś - w ustach czułem niesmak, jakbym zjadł starego kapcia albo miał kaca, a że nie pamiętałem ani jedzenia obuwia, ani picia na umór (z Yoshim umówiony byłem na piątek), prawdopodobnie mój stan wywołały czynniki psychologiczne, Bądź mistyczne, zwarzywszy na to, że byłem magiem.
Nalałem sobie mineralnej i klapnąłem na krzesło. Przyłożyłem szklankę do czoła.
- No i co ja mam z tym fantem zrobić, co?
To twoja wizja, Szymonie.
- Ty jesteś specjalistą od wizji, chciałbym zauważyć.
Ta była twoja.
- Ok, wizja moja, Heylel twój. Akritesie, kurwa mać, nie każę ci wyjaśniać mi, co siedzi w mojej podświadomości, ale chętnie posłuchałbym dalszego ciągu historii, co ty na to? Wtedy sam będę miał narzędzia interpretacyjne i przedrozumienie do tego koła hermeneutycznego.
Nie ma sprawy, Szymonie. Nie ma sprawy.
***
Zacznę więc od Sophii - nie wiem do końca, co ją tak zirytowało... Tak, przepowiedziałem jej wtedy przyszłość - spontanicznie, jak zawsze. Nie przypuszczam, żeby wtedy zrozumiała - może dlatego była taka wściekła? Tak, masz rację, Szymonie, usprawiedliwiam się. A mojej winy w tym wszystkim jest tak wiele, że trudno mi to znieść.
Byłem idiotą. Lekkoduchem, nie martwiącym się jutrem, zapominającym łatwo o tych wizjach, których treść była negatywna, pamiętającym aż nazbyt dobrze te, które obiecywały mi sukces czy rozkosz. Nader chętnie posłuchałem Elpis, bo spotkanie z tajemniczą nieumarłą damą zapowiadało się obiecująco. I nie zawiodłem się - doświadczyłeś tego, wiesz, czym jest Pocałunek wampira. I równie mocno, jak ja chłoniesz nowe doznania - zrozumiesz więc, czemu tam poszedłem.
A przecież mogłem wtedy zrobić co innego, i może, może, może wtedy mistrz mojej przyjaciółki żyłby nadal? Czasem winię się i o tę śmierć, choć gorsze miały nadejść - i bardziej przeze mnie zawinione.
Gdy ja i Sophia zajmowaliśmy się sobą, jej towarzysz, moja siostra i jej mistrz walczyli o życie. Stravos przegrał - przeklęty mag ścigany przez demona, który akurat teraz postanowił go uśmiercić. Gdy spotkałem Elpis rano, była blada, a jej oczy obwiedzione były czerwienią.
- Co się stało, kochana? - spytałem, tuląc ją do siebie. Zawsze to robiłem, od naszych najmłodszych lat, odkąd spotkałem ją, gdy kradła jedzenie na targowisku - wtedy, kiedy już uciekliśmy przed strażą, oddałem jej to, co ukradłem sam (robiłem to dla zabawy), mówiąc, że to dlatego, że jest taka śliczna.
Opowiedziała mi, o śmierci Stravosa, o Sarielu, którego chyba kocha, z którym wyruszy gdzieś w świat. I tak zrobiła, a nasze drogi rozbiegły się znowu.
Po raz kolejny spotkałem ją w kilka lat przed upadkiem naszego miasta - na oficjalnym spotkaniu, pierońsko nudnym, jeśli mam być szczery. Jasne, jedność, to było ważne. Ale ci wszyscy magowie - przedstawiciele wszystkich Tradycji - za dużo mówili, za mało działali. A Elpis - ona przysłuchiwała się im z uwagą... potem wysłali ją, podobnie jak paru innych, na poszukiwanie pewnego człowieka... nazywał się Saif-al-din. Jego pomnik możesz zobaczyć na Horyzoncie, wraz z innymi. Sądzę, że jeśli nie umarł, jest teraz Wyrocznią - już wtedy jego potęga wykraczała poza ludzkie możliwości, a znajomość Umbry... Ach, tak, smok, Shivaq’Uruj, smok był jego towarzyszem, bardziej towarzyszem, niż wierzchowcem, smoki to w większości okropnie wielkie bydlęta... Elpis wyruszyła więc - i znalazła Saifa, wraz z młodym Eutanatosem, którego uczył. Opowiem o nim jeszcze - miał stać się dla mnie ważniejszy, niż był dla niej. A potem wysłano ją na kolejną misję... Była... Cóż, uważali ją za kompetentniejszą, niż ja, choć miałem niewątpliwie wielką moc. Ale mnie brakowało cierpliwości i precyzji, uważano mnie za mało obowiązkowego i osobę, która nudzi się wszystkim szybko i woli gonić nowe przyjemności, zamiast skoncentrować się na tym, co trzeba zrobić... Cóż, tak w końcu było. Nie będę temu przeczył. Sporo czasu minęło, nim się nauczyłem.
Tymczasem korzystałem z wolności, którą mi dano. Uczyłem się szybko, mimo płochości, miałem intuicję i naturalny dar, więc magia Czasu przychodziła mi z łatwością. Jednak rzadziej już używałem mojej mocy dla własnej przyjemności, częściej - by pomagać innym. Wizje, jakkolwiek przykre, obudziły we mnie pewną wrażliwość, pomału zaczynałem znajdować pewną równowagę,dorastałem...
Och, wielu uważa, że nie dorosłem nigdy. Może mają rację. Czasem, wiele lat potem, myślałem, że zestarzałem się, nim zdołałem na dobre dojrzeć. Może to prawda.
Poznawałem świat i uczyłem się go, chłonąłem każdą komórką nie tylko rozkosz, jaką mógł mi dać, lecz i całą prawdę o nim, jego ciemne strony i bolesny realizm. Podróżując po Persji, napotkałem, pierwszy raz w życiu, jeśli nie liczyć Layli Mdeer z Domu Lamp, Nephandusa. Choć udało mi sie go pokonać, to pierwszy raz w życiu poczułem gorycz porażki i poczucia winy - gdy stałem nad ciałem dziewczyny, której nie udało mi się ocalić. Miałem poznać to uczucie lepiej, i w tamtym momencie czułem, że to dopiero przedsmak tego, co mnie czeka.
Mógłbym snuć setki fantastycznych historii o tym, co ujrzałem w trakcie moich podróży... lecz oto nadszedł rok 1453, początek wielkich zmian. Och, zmiany zaczęły się już wcześniej, to wiedziałem, o tym opowiadałem ci już, wcześniej, prawda? Sądzę, że piękna pani z długimi zębami mogłaby sporo na ten temat opowiedzieć...
A przecież i my mieliśmy własne problemy widoczne coraz bardziej. Coraz częściej słyszeliśmy o walkach w Europie... Mistrige było pierwsze, potem Doissetep, Kowencja w Białej Wieży, którą początkowo uznano za nieważną, nieistotną, zbierała swoje żniwo. W końcu Domy Hermetyczne musiały porzucić swą dumę i usłuchać innych magów, nawet i tych, którymi gardziły. W końcu i Niebiański Chór, przerażony fanatyzmem swoich pobratymców z Kabały Czystych Myśli i fanatyzmem Inkwizycji, przełknął gorzką pigułkę zaakceptowania „pogan” i „grzeszników”.
Najpotężniejsi magowie, spośród których dziewięciu nazywacie obecnie Założycielami, spotkali się w końcu i ustalili - należy stworzyć świat będący miejscem ucieczki, ale też i symbolem i owocem współpracy, narzędziem dla przyszłych pokoleń, tym, co łączy.
Horyzont. Znasz go, Szymonie.
Nie będę opowiadał, jak go tworzono. Nie ja miałem w tym udział. Sądzę, że w księgach znajdziesz dość - o dyplomatach, negocjujących z duchami i bogami, o walce z potężną istotą, która próbowała odebrać nam powstający świat, o poświęceniu, jakie poniosła jedna spośród twórców. O magach, którzy pomagali na Ziemi - stawiając filary, kotwice, oddając węzły.
O tym, jak zwoływano Konwokację - o przybyszach z różnych stron świata i o tych, którzy odrzucili zaproszenie - dziś te grupy pewnie nie istnieją już, funkcjonują w ukryciu lub zostały wciągnięte przez Technokrację...
I w końcu, zaczęli się zbierać - mistrzowie, adepci i uczniowie, tłumnie przybywali przez ziemskie drogi i bezdroża, przez Umbrę, na Horyzont, gdzie powstawało pomału miasto, nazwane, jakże symbolicznie, Concordią. Na moich oczach powstawało coś wielkiego i pięknego. Kochałem już to miejsce.
Początek Konwokacji wyznaczył ślub, dwójka magów z odległych zakątków świata zawarła związek, który miał stać się symbolem... I tej historii nie rozwinę, potrzebowałbym chyba całego życia, żeby opowiedzieć historie wszystkich, których poznałem... Ale to małżeństwo było okazją, by świętować, nową nadzieją dla nas wszystkich.
A ja, pijany nowymi wrażeniami, korzystałem z nich. Lecz moje przeznaczenie goniło mnie.
Znów spotkałem Elpis. Stała rozmawiając z istotą ludzką o zjawiskowej powierzchowności, łączącej w sobie urok obu płci. Androgyn miał delikatną twarz anioła i smukłą, piękną sylwetkę, której nie maskowała nawet długa szata. Zbliżyłem się ostrożnie, nie przeszkadzając im, ale nasłuchując, niedyskretnie.
- Giulio... Mia... - usłyszałem głos mojej przyjaciółki. Wyciągała dłoń, dotykając palcami policzka zjawiskowej istoty. Na jej twarzy widziałem fascynację wymieszaną z przerażeniem.
Androgyn uśmiechnął się.
- Miałaś rację, Elpis. Byliśmy połówkami, teraz jesteśmy całością.
- Co oni wam zrobili...
- Elpis... To było nasze przeznaczenie, przepowiedziałaś nam je, pamiętasz?
Potrząsnęła głową
- Wolałabym, by ta przepowiednia się nie sprawdziła.
Hermafrodyta odwrócił głowę i spojrzał na mnie...
...i zadrżałem, widząc, go, klęczącego na posadzce pośrodku wielkiej sali, z oczyma zawiązanymi czarną chustą, z ciałem wstrząsanym bólem...
Zbliżył się do mnie, ja zaś stałem, porażony wizją. Uśmiechał się - piękny, cudowny, uwodzicielski.
- Jesteśmy... Jestem Heylel Teomim - rzekł, wyciągając dłoń.
Uścisnąłem ją, odganiając obraz.
- Jestem Akrites Solonikas, Widzący.
- Przyjaciel Elpis, czy tak? - popatrzył na kobietę. Kiwnęła potakująco głową. - Miło mi cię poznać, wiele słyszałem o twoim wyjątkowym darze.
- A ja słyszałem o tobie - odrzekłem, co nie było do końca kłamstwem. Słyszałem o dwojgu ludzi, których moja Elpis poznała niegdyś, w miasteczku Castelrotto, gdzieś na północy Włoch. Razem z nimi stawiała jeden z filarów Horyzontu. Potem wraz z nimi pojechała do Florencji, a potem...
Potem oboje zniknęli. Wspomniała mi o tym - z lękiem. Teraz oboje wiedzieliśmy, co się z nimi stało.
Patrzyłem na tę istotę z fascynacją, zachwytem. Trudno nie było się zachwycać, jego uśmiechem, sposobem bycia, ruchami. Heylel był doskonałością, został stworzony, by nią być. Sądzę, że pokochałem go od pierwszego wejrzenia. Czasem sądzę, że nie powinienem był.
Elpis spojrzała tylko na niego, na mnie. Zacisnęła usta. Coś jej się nie podobało - mocno. Odwróciła się i odeszła, zostawiając nas samych.
Spojrzałem na hermafrodytę.
- Wybacz - mruknąłem.
Skinął/skinęła głową.
- Rozumiem. Idź do niej - jego/jej głos był miękki, łagodny, cudownie aksamitny.
Pobiegłem za Elpis - przez łąkę, na której pomału wyrastało miasto, pod ciemniejącym niebem. Dotarłem do niej, gdy stała na wzgórzu, wpatrzona w namioty, budynki, ogniska i światła.
- Elpis.
- Ścigasz mnie - mruknęła.
- Tak, ścigam. Bo uciekasz. Co się z tobą stało, Elpis, na Boga!
Popatrzyła mi w oczy.
- Straciłam mistrza. Musiałam zostawić kogoś, kogo kochałam równie mocno. Wiem, że będę ich poznawać i tracić przez kolejne moje życia... I że w tym życiu stracę jeszcze ciebie...
- Elpis...
- Boję się.
Objąłem ją. Nagle wydała mi się niewiarygodnie krucha - ona, silna kobieta, która przetrwała tragiczną śmierć mistrza, ona, która poszukując Saif-al-Dina przewędrowała samotnie pustynię, ona, która stawiała filary horyzontu. Ponad pięćdziesięcioletnia kobieta w moich ramionach znów stawała się bezbronną dziewczynką, którą pragnąłem chronić.
Objąłem dłońmi jej twarz, popatrzyłem w oczy. Pocałowałem - pierwszy raz w naszym życiu.
Kochaliśmy się na trawie nowego świata, w przeddzień Konwokacji. Kochaliśmy się ze świadomością, że niedługo rozstaniemy się i już nigdy nie będzie nam dane zejść się na dobre, że to już koniec tego, co nas łączyło, koniec naszego życia, koniec długiej, namiętnej młodości, że teraz nadchodzi krótka dojrzałość i długa, bolesna starość.
To wtedy ją utraciłem. Leżeliśmy razem na trawie, patrząc w gwiazdy, kiedy poczułem przenikające mnie zimno. Zadrżałem. Poczuła to, poruszyła się w moich ramionach, spojrzała w oczy.
Usiadłem. Noc była ciepła, lecz ja nie przestawałem czuć chłodu.
- Zimno mi - powiedziałem szukając ubrania.
Profil Elpis odcinał się od nieba - jej ramiona, jej piersi, jej biodra...
- Zostawiasz mnie?
- Nie mogę... - mruknąłem. Psułem to. Wiedziałem doskonale, że nie powinienem, że powinienem nie ubierać się teraz, a kochać się z nią znowu, wykorzystać tę resztę czasu, która nam pozostała. Ale nie mogłem - chłód był zbyt przytłaczający
Otuliłem się szatą i płaszczem, zimno nadal tkwiło pod moją skórą, to wewnętrzne, którego nie mogło usunąć ani ciepłe ubranie, ani ludzkie ramiona. Nienawidziłem tych chwil i starałem się wyprzeć je z pamięci, lecz ta nie znikała - ujrzałem swoje zwłoki leżące w śniegu i ciało Elpis, wysuszone przez pustynny piasek. Oboje porzuceni, zapomniani, leżący od siebie równie daleko, jak blisko siebie leżeliśmy przed chwilą...
Wstaliśmy i ruszyliśmy ku ogniskom. Ile osób świętowało tu tę piękną noc i zjednoczenie Dziewięciu Tradycji! Usiedliśmy przy ogniu, dano nam po kubku z czymś mocnym, słodko pachnącym ziołami. W oddali ktoś uderzał w bęben, słyszałem też głosy fletów. Powinienem cieszyć się, upić tą radością, lecz nie byłem w stanie.
Elpis wstała nagle, podeszła do jakiegoś mężczyzny. Był młody i uśmiechnięty, lecz w jego oczach kryła się powaga. Dojrzałem bez trudu, że jego ciało, ukryte pod szerokimi, czarnymi spodniami czarnym szalem spowijającym mu ramiona, jest giętkie i muskularne, że skóra ma barwę złota, nie tylko od blasku ognia.
- Haroun! - moja przyjaciółka objęła go. Odpowiedział pocałunkiem. Jeden z jej kochanków - nie zdziwiło mnie to. - I ty tu jesteś! A twój mistrz?
- Miał wiele zadań, mało go ostatnio widywałem. Wiem, że on i Isra dopiero co wrócili z podróży, usieli zamknąć kilka spraw.
- I Isra! Och, jak dawno i jej nie widziałam!
O Isrze al-Hikmat słyszałem tylko, podobnie, jak o Eutanatosie, którego Saif-al-Din, nie należący w pełni ani do Chakravanti, ani do Ahl-i-Batin, a uznawany za swego przez obie Tradycje, szkolił na pustyni, gdy odnalazła ich Elpis. Z ciekawością przypatrywałem się mężczyźnie imieniem Haroun, jego bystrym oczom, których kolor przypominał mi o mętnych wodach Gangesu, dłoniom stwardniałym od trzymania rękojeści broni, silnym ramionom i szlachetnej, nieugiętej dumie, malującej się na jego twarzy.
-Harounie - Elpis odwróciła się z uśmiecham na twarzy - pójdę zobaczyć się z twoim mistrzem i Isrą, a ty zajmij się Akritesem, dobrze?
Tej nocy ona i Saif odnaleźli siebie nawzajem. Tej nocy siedziałem przy ognisku z mężczyzną, którego bardziej znano jako Cygnusa Moro. Rozmawialiśmy, dzieląc się doświadczeniami z naszych licznych podróży, opowieściami o długich szlakach, które zawiodły nas z naszych krain aż do tego nowego świata i o kobietach, które spotkaliśmy na naszej drodze.
Zrobił na mnie wielkie wrażenie - mimo upodobania do przygód i seksu, nie był lekkomyślny, tak jak ja. Niósł w sobie głęboką mądrość i świadomość równowagi, której utrzymywanie było jego celem. Miałem wrażenie, że jest starszy, niż jestem, starszy, niż kiedykolwiek będę.
I kiedy później przenieśliśmy naszą rozmowę bardziej na ubocze, w miejsce, gdzie mogliśmy spokojnie patrzeć w gwiazdy, przez ułamek sekundy widziałem jego przyszłość - jego koniec, okaleczone zwłoki, w których nie można było poznać już rysów. Zamarłem wtedy, lecz nie powiedziałem nic, odegnałem wizję, z nadzieją, że jest ona tylko iluzją - i bez świadomości tego, jaką rolę odegram w jej spełnieniu.