This entry is entirely in Polish. For an English relation about the most interesting part of the festival,
go here.
***
Po ostatnim Serialconie, po którym
narzekałam, że "to już nie to samo, co kiedyś" - przy czym to "kiedyś" sięgało jedynie dwa lata wstecz - nie miałam zamiaru uczestniczyć w kolejnym, zwłaszcza, że niedawno zaliczyłam Whomanikon; ile razy można jeździć w tę i we w tę do Krakowa? Po czym ogłoszono, że gośćmi Serialconu 2017 będą James Moran i Toby Whithouse, scenarzyści Doktora Who. No trzeba było zbierać manatki i jechać. A jak już zajrzałam w program, to się okazało, że impreza trwa trzy dni i jak już jadę we wtorek, to może by zaliczyć jeszcze poniedziałek?
Program pomięty, znaczy - używany. Podobno mieli też książeczki z programem, ale gdy przybyłam, już im się skończyły
Pojechałam. To znaczy najpierw pojechałam dokładnie w drugą stronę do stolicy województwa, bo transport bezpośredni z mojego miasta już raz, przy Whomanikonie, mnie zawiódł. Ale przynajmniej droga wiodła przez autostradę - uwielbiam patrzeć na wjazdy i zjazdy z autostrady, chociaż już trochę te bramki mamy i naprawdę mogłabym się przyzwyczaić, tak jak do nowych, ładnych pociągów. Gdybym mieszkała blisko lotniska, pewnie co jakiś czas chodziłabym oglądać startujące samoloty, tak jak kiedyś przechodząc przez dworzec kolejowy zawsze musiałam się na chwilę zatrzymać i pogapić na pociągi. Nie wiem dlaczego.
Po odebraniu wejściówki udałam się na panel pod tytułem "Ewolucja seriali w Polsce z perspektywy aktorów" z Jackiem Braciakiem i Maciejem Musiałem. Ok, przyznaję, chciałam zobaczyć, ile ludzi przyjdzie na ten panel pooglądać celebrytów, ludzi, od których oczywiście jestem lepsza, bo nazwisko drugiego gościa przepisałam z programu. Wyobraziłam sobie masy oglądaczy "Rodzinki pl", przez których Serialkon po przemianie w Serialcon stracił swój charakter, bo pojawiły się rozmowy o polskich serialach i polscy aktorzy, czym się Serialcon zresztą reklamował, i za rok to już w ogóle o niczym innym nie będzie. I wiecie co? Przyszło kilkanaście osób, może dwadzieścia parę. A potem przyszedł Maciej Zakościelny i dołączył do panelistów. I wciąż dwadzieścia parę osób na sali. Mój pogląd został więc natychmiast zrewidowany, pozostałym panelom nic nie grozi, a jeśli tak, to nawet dobrze, że impreza jest taka różnorodna. A Zakościelny to nawet sympatyczny jest i fajnie się go słucha, nawet jeśli w każdej swojej wypowiedzi nawiązywał do serialu, który akurat kręci (co w końcu zaczęło śmieszyć wszystkich, łącznie z nim). I kurczę, taki jakby nawet przystojny.
Kolejne punkty programu to panele, panele, panele. Rozwiązano zeszłoroczny problem czterech lokalizacji i wszystkie odbywały się w moim ulubionym budynku przy Rajskiej 12. Było o tropach serialowych (powiedziałabym, że nieco zbyt snobistycznie; nie mam nic przeciwko wspominaniu starożytnych filozofów, fajnie byłoby jednak czasem wyjaśnić, dlaczego się o nich wspomina, a nie tylko - "przecież ten trop był już u Platona!" "a tak, faktycznie!" i wtajemniczeni się śmieją), o tłumaczeniach (tu miałam fajny moment dezorientacji, gdy zobaczyłam po raz pierwszy dwie osoby, których głosy znałam z podcastu) i o takich zjawiskach jak hate-watching, guilty pleasure, binge-watching, oglądanie ironiczne, water cooler show. Wspomniano, jak dwa lata temu na każdym panelu wspominano Jessikę Jones, odróżniono oglądanie ironiczne od guilty pleasure (fajnie, bo oglądania ironicznego w sumie nigdy nie rozumiałam). A podobno binge-watching w latach 90. oznaczał, że obejrzało się po prostu wszystkie odcinki danego serialu, w sensie nigdy nie przegapiło się odcinka. Dopiero później pojawiło się obecne znaczenie.
Poniedziałek skończyłam prelekcją Zwierza o The Crown i Victorii; zadziwiające, jak podobne są te seriale, gdy odpowiednio na nie spojrzeć. Smutna wieść: podobno w The Crown, które zostało zaplanowane na sześć sezonów, co dwa ma zmieniać się aktorka grająca królową, a więc i, jak rozumiem, aktor grający Filipa. A przecież Matta Smitha się tak cudownie ogląda w tej roli.
Wtorek rozpoczęłam prelekcją o brytyjskich serialach komediowych. Liczyłam na parę polecanek, zwłaszcza, że tytuł nie sugerował, że będą to wyłącznie seriale komediowe, ale autorka skupiła się na latach przed 2000 rokiem i bardziej naukowym (doceniam wiedzę) pokazaniu ewolucji różnych formatów. Przypomniała mi jednak o "In the Loop", filmie i spin-offie "The thick of it", o którym całkowicie zapomniałam.
Później pomnkęłam na "Fanatycznych fanów seriali", czyli rozmowy o Superwholocku. Raz jeszcze przekonałam się, że fani tych seriali zdają się najlepiej bawić fanowaniem, i wciągają się nawzajem - jedna panelistka, fanka Sherlocka właśnie zaczęła oglądać Doktora, co nagrodzono brawami, a inna, chyba też Sherlokistka, nadrabia Supernatural. Wspomniano parę starych hitów - Szczepan Holewa, Ksiądz Kto, odbywanie całych rozmów za pomocą gifów z Supernatural - i powiedziano o paru nowych. Podobno Małaszyński dowiedział się o krążącym w fandomie żarcie na 1 kwietnia, jakoby miał zagrać Trzynastego Doktora, i bardzo się z niego ucieszył. Ciekawa była próba stworzenia definicji fana - czy kluczowe jest odczuwanie silnych emocji, czy, jak głosili niektórzy, potrzebne są pewne zachowania, jak poszukiwanie wiedzy na temat fanowanej rzeczy? I czy bycie fanem oznacza bycie w fandomie? Wspomniano takie zjawiska jak bycie fanem fandomu (w sumie, jak tak pomyśleć, to jestem trochę fanką fandomu Supernatural), pisanie fanfików do fanfików (nie wiem, czemu to miałoby być dziwne), no i oczywiście o sytuacji, gdy fani tworzą kanon. Wydaje mi się, że zaprezentowanie paru screenów z tumblra jeszcze wbogaciłoby tę przerywaną ciągłym śmiechem (bardzo fajnie było obserwować, które części sali się śmieją i na tej podstawie wnioskować, co dane osoby fanują albo czego nie znają) dyskusję.
Ten moment, gdy otwierasz Metro, a tam fandom i Szczepan Holewa. Dawne czasy.
Z uczuciem niedoboru poleconych seriali udałam się na prelekcję o mało znanych serialach zrobioną właśnie w formie polecanki. Okazało się, że te mało znane seriale są... naprawdę mało znane. Z około 15 tytułów (nie byłam na całej prelekcji) kojarzyłam dwa, a widziałam (no, zaczęłam) jeden i szczerze mówiąc, nie brzmiały te seriale bardzo interesująco. Coś tam sobie jednak pospisywałam do wygooglania, więc może jeszcze zmienię zdanie. W każdym razie korzystając z okazji poleciałam piętro niżej na końcówkę spotkania z twórcami Belle Epoque, znów ciekawa, ile będzie osób i kto tam właściwie przyjechał. Nie rozpoznałam nikogo (fakt, że widziałam cały jeden odcinek), na widowni raczej pusto, ale w pierwszym rzędzie dojrzałam Zwierza, więc przypuszczam, że jeśli oddano widowni głos, mogło być gorąco. Niestety, akurat tego panelu nie nagrano, więc dopóki nie złapię jakiejś relacji, nie dowiem się, co tam się działo. Wiem tylko o paru złośliwych tweetach Zwierza, co nawet mnie wydało się trochę, no, złośliwe, bo jak wyrwać wypowiedzi z kontekstu, to wszystko może zabrzmieć głupio.
I w końcu nadszedł czas na panel, na który przyjechałam - James Moran i Toby Whithouse, w towarzystwie Toma de Ville, którego połączenia z Doktorem Who nie mogłam się doszukać, a okazało się, że po prostu jest fanem i scenarzystą, to czemu go nie zaprosić. (To też historyczna chwila, gdy dla innego panelu odpuszczam wspólny panel Zwierza i Myszy. Z bólem.) Rozmowa była fantastyczna (
tu więcej), zdziwiłam się, że wszystko zrozumiałam, cała trójka mówiła ciekawie, a gdy w pewnym momencie obok sceny przeszedł Zakościelny, nikt nie zwrócił uwagi :D Tobym Whithousem byłam oczarowana, nie wiem, dlaczego mu nie wyszło z aktorstwem, ma takie coś, że chce się go słuchać i koncentruje swoją uwagę na osobie, do której mówi. Było na tyle nieformalnie, że zebrałam się na odwagę i zadałam pytanie, a po wszystkim poprosiłam Whithouse'a o autograf (Moran mi uciekł). Zostałam zresztą na panel z Whithousem, chociaż nie widziałam jego serialu "Being Human" (zgadnijcie, co będę teraz oglądać), ale mimo to bardzo przyjemnie mi się go słuchało. Też miałam pytanie, ale nie udało mi się go zadać, bo było kilka innych, a czas magicznie zleciał. I tak byłam jednak przeszczęśliwa i zrozumiałam, dlaczego ludzie na zagranicznych konwentach wydają tyle pieniędzy, żeby być na spotkaniu z ulubionym aktorem lub innym twórcą.
To wydarzenie zamknęło dla mnie Serialcon. Miałam w planie jeszcze prelekcję o silnych kobietach BBC, ale została odwołana, o czym dowiedziałam się już na sali, z rozmów między pracownikami (wolontariuszami?). Oficjalne ogłoszenie i komunikat na facebooku (sprawdziłam) naprawdę by nie zaszkodziły, siedziałam na krzesełku już parę ładnych minut zanim podsłyszałam rozmowę i upewniłam się, że to prawda.
Dziś, w środę, w Krakowie już nie byłam, pojawił się za to Andrew Scott, ale w związku z festiwalem Off Camera (nie wiem, jak on się w tym roku nazywa, ciągle zmienia nazwę), nie z samym Serialconem. Muszę jednak przyznać, że jeśli połączenie Serialconu z festiwalem oznacza zapraszanie takich osób, jak Moran czy Whithouse (był jeszcze ponoć człowiek, który wymyślił sztuczny język do Gry o Tron), to... warto było to zrobić. Największe wady zeszłorocznej edycji, czyli rozbicie miejsc prelekcji po całym Krakowie (lekko przesadzając) plus rozwleczenie czasowe (w tym roku część punktów programu trwała 50 minut, a część godzinę dwadzieścia, a przerwy były dziesięciominutowe i prawie wszyscy się wyznaczonych ram trzymali) zostały naprawione, powrót do Arteteki powitałam z radością, a w programie znalazły się interesujące rzeczy, nawet jeśli nie były takie wszystkie. Wydaje mi się, że było ciut mniej osób, zwłaszcza we wtorek, więc kameralność też możemy odhaczyć. Wygląda na to, że nie mam na co narzekać i moim największym problemem jest nadkładanie drogi podczas jazdy do Krakowa. Ale to już są chyba problemy pierwszego świata.