Garść myśli podsumowujących, z perspektywy całego serialu zamiast poszczególnych sezonów. Po "Czytaj dalej" rozciąga się strefa przeciętnego zagrożenia, czyli spoilery płytko pod gruntem i nisko latający subiektywizm. Nadal też aktualne jest zastrzeżenie, że nie jestem na bieżąco ze współczesną sceną serialową w ogólności, więc można się też spodziewać odkrywania Ameryki i wynajdywania koła.
What Is and What Should Never Be
Biorąc pod uwagę rozmiar fandomu, pewnym zaskoczeniem dla mnie było, że Supernatural to w gruncie rzeczy stosunkowo kameralna produkcja, szczególnie, że człowiek jest przyzwyczajony, że teraz fantastyki na apokaliptyczną skalę raczej nie kręci się w objazdowym cyrku z setką ludzi. Paradoksalnie, to się okazało zaletą. Ekipa SPN poszła drogą, na której twórcy wszelkiej maści zarabiają u mnie największy szacun, a mianowicie potraktowała budżetowe niedostatki nie jako przeszkodę, a jako punkt wyjścia. W rezultacie SPN jest jednym z najlepszych jakie spotkałam przykładów starej zasady, że dla prawdziwych artystów ograniczenie jest wyzwaniem. Najmocniejsze koncepcje serialu, to właśnie te projektowane z myślą o maksymalnym efekcie przy minimalnym efekciarstwie - anielskie skrzydła-cienie, niewidzialne hellhoundy, oczy demonów... Szczególnie nośnym fabularnie założeniem jest, że byty, dla których Ziemia nie jest naturalnym środowiskiem, nie są w stanie działać bez ludzkich opakowań. Z produkcyjnego punktu widzenia podwójny zysk, bo na wątkach 'vesselowych' da się ciągnąć scenariusze praktycznie w nieskończoność - co widać w aktualnym punkcie serialu, czyli między dziewiątym a dziesiątym sezonem, i heretycko stwierdzę, że moim zdaniem to nadal się nie zużyło i nadal działa jako paliwo dla scenariuszowego silnika - a do tego można obsadzać aktorów po pierwsze po talencie, a dopiero po drugie po warunkach, bo kwestia „no gra świetnie, ale nie wygląda szczególnie demonicznie/anielsko” przestaje mieć aż takie znaczenie. Zamiast próbować przeskoczyć praktycznie niepokonywalną filmową przeszkodę - nie da się, po prostu nie da naprawdę przekonująco pokazać 'prawdziwego' anioła/szatana - obchodzi się ją bokiem, mówiąc wprost, że owszem, to co widać, to tylko człowiek. Kolejny charakterystyczny element z tego samego źródła - niezliczone odmiany potworów, które w gruncie rzeczy są do siebie dość podobne - szara skóra, duża ilość drobnych zębów, ssawki, kamuflaż w ludzkiej postaci (znowu zredukowanie efektów i charakteryzacji) - a przede wszystkim okazują się prozaicznym ziarnem prawdy w legendzie, która wokół nich narosła, przy czym przeważnie okazuje się, że te baśniowo-hollywoodzkie elementy to te, które byłyby trudne/kosztowne do pokazania, jak łuki amorów, które są raczej symboliczne.
Wobec powyższego, wymowne jest, że najsłabsze momenty SPN to akurat te, gdzie oszczędna siła sugestii jest porzucana na rzecz barokowej dosłowności, a contemporary fantasy zamienia się nagle w tradycyjny baśniowo-lukrowany tort - faeries, Oz, ciskający świecącymi mocami magowie... Za każdym razem czekam, aż Winchesterowie powiedzą „Sorry, my tu z innej bajki, którędy do wyjścia?”. Zasada „mniej znaczy więcej” dowodnie sprawdza się też w większości przypadków, gdzie zdecydowano się na CGI zamiast staroświeckich, analogowych środków - wolę studyjną scenografię Piekła Bobby'ego niż pełnoekranową grafikę Piekła Deana, która miała przyprawiać o zawrót głowy, a budzi raczej reakcję „eee tam, i to wszystko? nie zawracajcie głowy”, podobnie jak widzialny hellhound albo wyszczerzone lewiatany. No i jeszcze drugi typ najsłabszych momentów, ale w gruncie rzeczy podobny, bo też spowodowany zgubieniem minimalizmu i pojechaniem w przesadę - za każdym razem, gdy twórcom zapala się żarówka „to je dobre!”, rzecz jest piłowana do oporu i niemiłosiernie wyduszana z ostatnich soków. 'Socially awkward' Castiel i jego nieogarnięcie w ludzkiej kulturze, które teoretycznie ma być taaakie śmieszne, ale na dłuższą metę jest raczej szczękościskowe, to najbardziej oczywisty przykład, ale są i pomniejsze, choćby psi odcinek Deana, w którym scena z aportowaniem była jeszcze nienachalną sugestią w tle, ale oczywiście trzeba było dobić jeszcze listonoszem i pudliczką... W takich momentach twórcy, jak Pamela, nie znają umiaru, aż rezultat wypala widzowi oczy.
Jeśli to czwartek, to w którym Niebie jesteśmy?
Paradoksalnie, pomimo lawinowego mnożenia demonów, narastającego zużycia krwi na odcinek i postępującego mrocznienia losów i psychiki postaci, całość przestaje straszyć i porzuca wszelkie pretensje do bycia horrorem najdalej pod koniec drugiego sezonu, zamiast tego zamieniając się w stuprocentową fantastykę religijną, mitologiczny retelling. Przy tym jakoś tak się składa, że wycieczki w niechrześcijańskie panteony to najczęściej słabsze odcinki. Może dlatego, że są takie przelotne, więc robią wrażenie doczepianych na siłę? Jeśli już wprowadzać starszych bogów, to przynajmniej w sposób, który im oddaje więcej sprawiedliwości, błagam. A tymczasem dostaje się Odyna kłócącego się z Kali o to, kto lepiej skończy świat... po czym Lucyfer kosi równo całe towarzystwo, jak gajowy wyganiający partyzantów i Niemców z lasu. Dajcie spokój, patrzeć hadko...
Tu spruć, tam zasupłać
Jak wspominałam, jestem rozczarowana zakończeniem piątego sezonu. Cała fabuła przed tym punktem nakręca spore oczekiwania, tymczasem zamiast eksplozji dostaje się smętne pyknięcie. O ironio, koniec czwartego sezonu - czyli poniekąd otwarcie ostatniego rozdziału - okazuje się w ogólnej perspektywie mocniejszy niż zakończenie całego planu. Zastanawiam się, jak wiele pierwotnego pomysłu zostało zmienione, żeby otworzyć wyjście do szóstego sezonu. Co, jeśli zakończenie miało być happy endem bez happy endu - Sam i Dean skaczą obaj, z Lucyferem i Mikaelem? Tymczasem okazało się, że jakoś trzeba to pociągnąć dalej, więc podejrzewam, że Adam został dopisany prawie w ostatniej chwili, żeby zostawić Deana na Ziemi. No cóż, nie powiem, żebym się nie cieszyła kolejnymi sezonami, ale żal mi, jeśli zostały opłacone jakąś stratą.
Pierwotny plan był ponoć zakreślony na pięć sezonów, co widać w konstrukcji. Do tego punktu wątki zaczęte w poprzednich sezonach stopniowo się schodzą i wyjaśniają - działania Azazela, rzeczy dziejące się z Samem, Piekło i Niebo wmanewrowujące Winchesterów w ich role we własnej rozgrywce. Potem już wszystko jest pchane metodą „znaleźć coś na jeden sezon, a potem się zobaczy”. W szóstym niebieska wojna i plan skoku na Czyściec; w siódmym lewiatany; w ósmym dość niemrawa niebieska wojna, sezon polowań na cegły i plan zamknięcia Piekła; w dziewiątym niebieska wojna na Ziemi i zamach stanu w Piekle; w dziesiątym spodziewam się czegoś zupełnie nowego, na przykład niebieskiej wojny... Tak czy owak, po piątym sezonie zaczęły się mnożyć porzucone wątki powiewające luźnymi końcami.
# Wątek urwany właściwie jeszcze przed końcem Planu Pięcioletniego - Castielowe poszukiwanie Boga szumnie się zapowiadało - amulet Deana? to było intrygujące - i rozeszło po kościach. Jeśli brakło pomysłu na dalsze poprowadzenie, to lepiej było nie zaczynać.
# Śmierć oddał Samowi duszę, chcąc się dowiedzieć, dlaczego Winchesterowie ciągle mu wracają w roboczy grafik. Trzy sezony dalej chyba już uznał, że jednak się nie dowie i zrezygnował, skoro przychodzi po Sama osobiście. Widać podobnie jak Mr.C doszedł do wniosku, że nie można polegać na podwładnych.
# Cokolwiek uważa Śmierć, powroty Winchesterów przynajmniej za każdym razem mają wyjaśnienie, w przeciwieństwie do powrotów Castiela. Jego własne zdanie trudno liczyć, skoro nie zostało obiektywnie - z punktu widzenia widza - potwierdzone. A nawet wtedy musiałoby być podane z jakimś szerszym wyjaśnieniem niekonsekwencji działań Boga, która by z tego wynikała.
# Po co były aluzje, że coś jest nie tak z upływem czasu w 7.11 Adventures in Babysitting? Zniknięte piwo można było przypisać Bobby’emu, ale później Dean śpi 36 godzin, a Frank jest przekonany, że kontaktował się z nim kilka dni zamiast tygodni temu… Wszystko wygląda jak gęste ustawianie wstępnych hintów do czegoś, co ma wrócić za kilka odcinków z hukiem… i nie wraca, nigdy.
# Co się stało z Frankiem? Nie żebym za nim tęskniła, więc pytam wyłącznie dla porządku...
POSTACIE
Sam i Dean. Właśnie tak, bo razem są znacznie bardziej interesujący niż którykolwiek z nich osobno, co jest oczywiście najmniej odkrywczą rzeczą, jaką da się powiedzieć o SPN w ogólności. Z pozycją, którą zajmują - osi i fundamentu całego serialu - nie da się ich wpakować do prostej szufladki lubianych albo nielubianych. Mają mnóstwo momentów, gdy nadwerężają moją wytrzymałość (Deanowe „jestem taki cool, że oślepiam się własnym blaskiem”; Samowe „jestem potworem i to wszystko moja wina”), ale w ogólnym rozrachunku raczej ich lubię - inaczej nie dociągnęłabym ani do połowy pierwszego sezonu. Przy czym Sam w ciągu wszystkich sezonów zmienia głównie wygląd, gdy charakter zostaje mu mniej więcej taki sam, nawet mimo długofalowego wahania w tę i z powrotem między „chcę to wszystko rzucić i mieć życie” a „już za późno i już mi nie zależy”. Natomiast Deana zdecydowanie bardziej polubiłam od szóstego sezonu, gdy przyhamowuje tę histeryczną komediowość* i zaczyna być bardziej serio. Szkoda jednak, że zamiast zostać w tym punkcie, stopniowo przegina coraz dalej w stronę ultra-macho-mhroczną. Czyściec mu zaszkodził bardziej niż Piekło...
* Dla ścisłości, niespodziewanym i jednym z najlepszych dla mnie odkryć w całej tej imprezie było, że Jensen ma niezły instynkt komediowy, z wyczuciem tempa, zamiłowaniem do autoironii, świadomością własnego wyglądu w danej chwili, kontrolą drobnych gestów i generalnie wszystkim co się składa na świetnie zagrany moment. I ma mnóstwo takich momentów, jak Dean przeliczający szybko lata w rozmowie z Eliotem Nessem. Otrząsa mnie tylko gdy przeszarżowuje (reakcja na kota w szafce w opuszczonym tartaku) albo gdy scenariusz wpycha go w przeszarżowaną sytuację (lekcja wf; większość 'psich' scen w Dolittle'owym odcinku).
Castiel to jedno wielkie rozczarowanie, choć jest trzecim, którego nie da się odfajkować prostym 'lubię/nie lubię'. Wydaje się bardzo obiecujący... i tak mu zostaje, pięć sezonów dalej jest jak ten typ artystów, którzy wciąż się świetnie zapowiadają, do starości. Castiel jest męcząco wagnerowski, z mocnymi momentami rzadko rozsianymi w oceanie żenady. Niepełnosprytny anioł specjalnej troski, jedyne co potrafi to zabijać i leczyć, wszystko inne go przerasta. Jako postać, robi wrażenie pomysłu, który zaczął się jako „mam, to będzie naprawdę coś!”, ale skończył na bardzo szkicowym zarysie, zlepku cech bez przemyślanego miejsca i zastosowania. Z punktu widzenia fabuły jest najczęściej ozdobnikiem zamiast kolejnym filarem konstrukcji. Poza kilkoma punktami zwrotnymi, przeważnie w zakończeniach sezonów, niewiele naprawdę od niego zależy, ale szkoda się go pozbyć, bo ma kosmiczny 'wow factor', jak ustrojona choinka. Skutkiem tego ciągle jest albo wciskany na siłę, bo coś mu trzeba dać do roboty, skoro już jest, nawet gdy fabuła by się bez niego obyła (5.10 Abandon All Hope), albo przystrzygany do wygodnego kształtu, żeby nie bił po oczach jako oczywiste rozwiązanie aktualnego problemu odcinka w pięć minut po czołówce (więc ciągle jest albo pilnie zajęty gdzie indziej, albo osłabiony, albo chwilowo martwy). To z kolei jednak długoterminowo skutkuje kompletnym rozjechaniem spójności postaci, bo jest nie tyle konsekwentnie prowadzony, co doraźnie używany, a każdy kolejny scenarzysta szarpie go w stronę, która mu w danej chwili pasuje. W rezultacie przez większość czasu Castiel pojmuje wszystko dosłownie i nie rozpoznałby ironii, choćby uwiła mu gniazdko w kieszeni i złożyła jajka, ale znienacka sprzedaje Winchesterom przemowę, która kapie zirytowanym sarkazmem, wliczając migowe cudzysłowy. Potyka się o własne nogi i pozwala oszukiwać każdemu, kto się nawinie, ale jednocześnie co jakiś czas stać go na inteligentne posunięcia, które wymagają wyobraźni i bardzo solidnej 'teorii umysłu' przeciwnika - ukrycie anielskiej tabliczki i sposób ucieczki przed Naomi; wkręcenie uwielbiającego słuchać własnego głosu Metatrona w to, by sam się wszystkim zdradził; pozorna rezygnacja wobec Mr.C i Rafaela i podmiana słoika z krwią... a z drugiej strony nagle infantylna wpadka z powtórzeniem Winchesterom i Bobby'emu słów, które podsłuchał. W dodatku niespójność sięga poza obręb jednej postaci, w całe uniwersum, bo większość innych aniołów - z ewentualnym wyjątkiem Samandriela i Gadreela - nie ma najmniejszych problemów z byciem przekonująco ludzkimi.
Innych porozdzielać już łatwiej. Po stronie moich i najmojszych:
Bobby Singer, mój absolutny faworyt, któremu Winchesterowie do pięt sięgać niegodni. Przez cały serial zbierał wyłącznie punkty dodatnie i nie zrobił nic, czym mógłby mi podpaść, co jest na tle pozostałych absolutnie unikatowe. Nie przyjmuję krytyki, rozumiemy się? To ciężki przypadek ślepego uwielbienia i dobrze mi z tym. Nie leczyć, uczciwie ostrzegam.
Rufus Turner, głównie w duecie z Bobbym.
Szeryf Jody Mills, szczególnie w duecie z Samem (naturalnie i swobodnie wychodzi im idealnie zrównoważony, partnerski układ bez durnej i niepotrzebnej wojny płci), choć nie tylko. Jedna z nielicznych postaci, które przy mizernej ilości ekranowego czasu potrafią jednak ten ekran wypełnić na własną rękę, nie tylko jako „ktoś do dialogu” dla pierwszoplanowych. Niepozorna na pierwszy rzut oka, okazuje się zaskakująco wszechstronna - równie przekonująca jako glina trzymająca rewir mocną ręką, matka rodziny, kobieta na randce, pacjentka w szpitalu, wreszcie hunterka, równie dobra z laptopem jak toporem.
Charlie Bradbury. Wilhelm scream. ^^
Mr.C (Crowley), który z czasem robi się coraz lepszy i nawet to, co wyglądało, że go zepsuje - przymusowe uczłowieczanie w ostatnich sezonach - niespodziewanie dodaje mu potencjału, nie niszcząc przy tym dotychczasowego charakteru. Głównie dlatego, że jest tym tak uroczo wkurzony. "Feelings", błe. :) No i mam słabość do hellhoundów, które z nim zyskują dziesięciokrotnie. Nadal jednak uważam, że powinien się nazywać inaczej.
Ellen Harvelle, za naturalną zdolność stawiania Winchesterów na baczność i do szeregu. Jest lepszą figurą Matki przez duże M niż Mary Winchester. Teoretycznie w obowiązkowym pakiecie z Jo, za którą jednak już nie przepadam.
Balthazar. Castiel, nie daruję ci tego...
Gadreel, mimo wszystko. Podzielam opinię Castiela, to jest, po tym, gdy już ochłonął i przemyślał sprawę. Pomijając co zrobił, Gadreel tak samo próbuje wszystko naprawić, ale tylko wkopuje się coraz głębiej. Jednak w przeciwieństwie do Castiela, po nim życie przejechało się bardziej niż na to zasłużył. A już wszechświatową niesprawiedliwością jest, że Castiela, który narozrabiał nieporównywalnie więcej, połowa Nieba podziwia, gdy Gadreelem wszyscy pogardzają. Wydaje się, że całkiem szczerze chciał pomóc Deanowi z Samem - nie miał innego powodu by odpowiedzieć na wezwanie, jego dotychczasowy vessel wydawał się zupełnie wystarczający, więc w jego interesie znacznie bardziej leżało siedzenie cicho i niezdradzanie z anielską naturą - dopiero Metatron nakładł mu katastrofalnych bzdur, przy czym znów na korzyść Gadreela przemawia, że jednak nie oddał bezpowrotnie zdolności do refleksji i w końcu go przejrzał.
Bela Talbot, od której Dean powinien był się uczyć, jak łączyć błyskotliwe łajdactwo z klasą i wdziękiem. Naprawdę byłam pewna, że jeszcze wróci...
Śmierć jest ponad te wszystkie nudne apokaliptyczne gierki aniołów, demonów, bogów i innej hałastry. Irytujące toto i ulotne. Co innego taka na przykład pizza, warta uwagi, jeśli dobra. Podzielam jego podejście.
Mama Tran. SPN jest o marnych ojcach i silnych matkach. Po co wam ten prorok, zostawcie go gdzieś w rowie, mamusia to lepszy interes. Niestety, jest dostępna tylko w sprzedaży wiązanej, cegła + prorok + mamusia.
Meg v1.0. Jak dla mnie była ciekawsza i robiła mocniejsze wrażenie niż Abaddon(a), która miała głównie jaskrawą fasadę i niewiele poza tym.
Andy Gallagher. Całkiem w sumie sympatyczny facet bez ambicji, lubiący życie i nikomu nie życzący źle. Miła odmiana wśród tego tłumu postaci, którym ambicja przelewa się uszami, a inni stoją im na drodze.
Lucyfer, za siódmy sezon. To naprawdę rozczarowujące, że nie dostał więcej niż urwany wątek, z braku jakichkolwiek pomysłów zamieciony pod dywan.
Dosyć lubię też Gartha, Lisę (ale z nią jest o tyle problem, że istnieje tylko w odniesieniu do Deana, a nie jako samodzielna postać) i wciąż żal mi Jimmy'ego Novaka (czy w ogóle jeszcze wciąż coś z niego istnieje oprócz ciała?). Polubiłam też co najmniej kilku jednoepizodowców - policjantkę z 2.07 The Usual Suspects, familiarkę-dobermankę, zmiennokształtnego zakochanego w wilczycy...
Większość pozostałych - Azazel, Ruby, Anna, Chuck, Becky, Zachariah, Samandriel, Kevin, Benny, Naomi - miewa swoje mocniejsze i słabsze punkty, ale w sumie ani za nimi specjalnie nie tęsknię, ani nie ucieknę z krzykiem, jeśli wrócą. Tatko Winchester mieści się gdzieś na chłodniejszej połowie skali i jakkolwiek nie zaliczam go do tych, którzy mi naprawdę ciężko podpadli, to jestem zadowolona, że przemknął tylko przez parę odcinków i pozostaje raczej figurą symboliczną, zamiast faktycznie obecną postacią. Zwyczajnie nie widzę dla niego miejsca i sądzę, że byłby raczej kłopotliwym klinem między Winchesterami, psując całkiem mi teraz odpowiadające status quo. Natomiast na przeciwnym biegunie są ci, których bym najchętniej wykreśliła w niebyt.
Ghostfacers. Apage Satanas!!! Raz byli zabawni, przy pierwszym wejściu. Raz. Przy czym zastrzegam, że nic nie mam do nich jako kreacji aktorskiej, bo ta jest świetna. Klimat telewizyjnego dokumentu został oddany i sparodiowany genialnie. Co nie znaczy, że ich muszę kochać jako postacie...
Grandpa Samuel Campbell. Mighty Hunter, co wszystko wie najlepiej... Siedzę i próbuję znaleźć jakieś zalety, które mogłabym mu niechętnie przyznać. Na razie nie znalazłam.
Pamela Barnes, o empatii spadającej cegły. Klasyczny egzemplarz kogoś, kto nie przyswaja komunikatu „Przestań!”, czy to wypowiadanego wprost, czy tylko wiszącego w atmosferze. Nie jest jedyną ani nawet pierwszą, która przy Samie dostaje syndromu nadruchliwych rączek, ale tylko ona ma przy tym buraczany 'wdzięk' szefa poklepującego sekretarkę przy kontrahentach. A co do Castiela, nie można powiedzieć, że jej nie ostrzegł, a zresztą to nie wyglądało, jakby w całym spirytystycznym incydencie mógł cokolwiek więcej niż próbować się jej wyrwać - bez powodzenia. Zatem jeśli Miss Nieustraszona jest ofiarą czegoś, to głównie własnego uporu i, nomen omen, zaślepienia. Zresztą wpisuje się tym w niechlubny szereg postaci - Jo Harvelle, Ghostfacersi, Krissy, tropiciel spisków z 2.12 Nightshifter - które chojracko pchają się w kłopoty na siłę i wbrew ostrzeżeniom.
Meg v2.0, do której mam pretensje wyłącznie o to, że nie jest Meg v1.0. Przy czym nazwałabym to nie tyle winą drugiej aktorki, co jej pechem. Oddaję jej sprawiedliwość za to, że stara się utrzymać spójność postaci wchodząc w styl poprzedniczki zamiast forsować własny, ale co działało dla tamtej, nie działa tak dobrze dla tej. O dziwo, w swoim ostatnim odcinku irytowała mnie nieco mniej. Czyżby włączyła mi się reakcja na 'właściwy' kolor włosów? o_o
Krissy Chambers. *wściekły zgrzyt* Przemądrzała smarkula. Jej będzie na wierzchu, bo tak, i ona wszystkim pokaże, choćby po trupach tych, którzy dla niej nadstawiają karku...
Pani Weteryniarz Amelia, co się lubi dowartościowywać cudzym kosztem. A Sam, z jego wiecznym poczuciem winy, jest tak łatwym celem, że to jak strzelanie do przymarzniętej do lodu kaczki...
Uriel. No nie lubię gnojka i już, wredny jest i nawet przy tym nie zabawny, mimo że w kółko chichocze, licho wie z czego. Potrzebuję więcej powodów?
Gabriel. Podobnie jak przy Ghostfacersach, teoretycznie widzę powody, dla których fandom go radośnie wielbi, ale osobiście jestem daleka od uwielbienia. Ma swój moment albo dwa („So I got wings, like Kotex”, próba postawienia się Lucyferowi i jego cała frustracja rodzinnymi awanturami), ale w ogólnym rozrachunku jest złośliwym, sadystycznym draniem z poczuciem humoru o subtelności purchawki i ego, z którym nie mieści się w drzwiach. Przyznaję jednak, że gdybym faktycznie miała decydować i spośród wykreślanych zostawić jednego, to zacisnęłabym zęby i zostawiła Gabriela. Drań draniem, ale jego wkładem jest kilka najciekawszych odcinków, jeśli nie do końca w wykonaniu (mgliste i rozmyte zakończenie 3.11 Mystery Spot), to przynajmniej w pomyśle (dzień świstaka, parodie telewizyjne).
Dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle?
Z daleka, dominujące opinie o SPN każą spodziewać się mniej więcej tego:
Ku mojemu zaskoczeniu, po osobistym i organoleptycznym sprawdzeniu okazało się, że rzecz wygląda raczej tak:
No co, czy nie ostrzegłam o szalejącym subiektywizmie w tej notce? :) Nie wiem czemu na mnie ostatnie i coraz ostatniejsze sezony nie robią AŻ tak złego wrażenia, jak jest powszechnie przyjęte. Możliwe, że u innych to kwestia zmęczenia - oglądając jednym ciągiem nie zdążyłam się zniecierpliwić - a u mnie zadziałało dodatkowo nastawienie - skoro wiedziałam, że ma być źle, to wszystko złe nie było rozczarowaniem, a wszystko dobre tym bardziej kontrastowało. Nie wykluczam, że dalej już będzie inaczej.
(Doniesienie z ostatniej chwili: Owca właśnie
rozważa dlaczego jednak jest źle, podsuwając mi jeszcze jedną myśl: otóż dla mojego prywatnego odbioru rzeczy wszelakich typowe jest skupianie się bardziej na pojedynczych scenach niż na ogólnym obrazie. To częściowo wyjaśnia, dlaczego ostatnie sezony SPN oglądają mi się lepiej niż innym. Nadrzędna fabuła plącze się i błądzi, a kanon sam siebie zaczyna pytać ossochozi i kto ostatnio widział pigułki na pamięć, ale pojedyncze sceny wciąż są mocne - dialogowo, aktorsko… emocjonalnie, do licha. W sumie więc nie jestem ani przez sekundę zdziwiona, że ktoś ma dość, ale powyższe jest częściową moją odpowiedzią, jeśli ktoś się dziwi, dlaczego ja nie mam dość.)
Na razie niniejszym oficjalnie dołączam do fandomu, z satysfakcją, nawet jeśli nieco zaskoczoną. Zaczynając pierwszy sezon
napisałam, że wchodzę bez rozeznania w temacie, z oczekiwaniem, że dzieło obroni się samo. Dziewięć sezonów później stwierdzam, że dzieło się obroniło.