Sroki najlepiej łapać na złoto?

Apr 10, 2013 00:38

Jakiś czas temu bloger Hihnt opublikował analizę okładek nowego nurtu erotycznego - polecam, interesująca - po czym na Fangirls' Guide to the Galaxy wywiązała się dalsza dyskusja. Do spostrzeżeń Hihnta chciałabym dodać parę uzupełnień, poza tym nie do końca zgadzam się z częścią jego wniosków.


Pewnie i tak się wyda, więc przyznam się od razu, że wchodzę w to w stylu „nie znam się, więc się wypowiem”. Do „znania się” wypadałoby przeczytać bodaj z parę setek typowych romansów/romansideł/harlekinów/literatury wzdychogennej (ulubione wybrać, niepotrzebne skreślić). No co? Setek, przynajmniej. To zdecydowanie najbogatszy ilościowo gatunek na rynku; wśród podstawowego wyposażenia badawczego niezbędne mogą być widły i ciężarówka. Przyznaję, że lektury obowiązkowej nie odpracowałam. Jane Austen się liczy? A wystarczy? Nie? Tak myślałam... A przekartkowanie? O ile zauważyłam, w tym gatunku to zwykle już co najmniej pół przeczytania, szczególnie że najdalej po trzecim egzemplarzu człowiek wie co będzie w kolejnych. Ale za to znam bardzo dużo okładek! :) Hihnt czyni podobne zastrzeżenie, przy czym udało mu się je zawiązać na kokardkę i zaprezentować jako atut: moje uwagi mają odpowiedni dystans i patrzę na okładki bez żadnego wpływu treści okrywanych przez nie powieści. No, to jakby co, z wątpliwościami odsyłam do tego pana, jemu lepiej wychodzą wymówki. A tymczasem wezmę wzór i też się zdystansuję. O grubość okładki.

Romans, jak każdy gatunek, ma swoje podnurty (krewne i znajome Bridget Jones), rozmywa się na brzegach (powieść obyczajowa) i zlewa z innymi gatunkami („prowadząc śledztwo w szpilkach, pamiętaj żeby kupować spluwę do rozmiaru torebki”, „Drogie Bravo, zakochałam się w wampirze, czy możecie polecić dobry depilator i środek na pchły?”). To, co od zeszłego roku szturmem bierze księgarnie (i czytelniczki?), zaczęło się „po Greyu”, a przynajmniej ja jestem zdania, że właściwym początkiem było dopiero Fifty Shades of Grey, nie Zmierzch, jak uważa Hihnt. Rozróżnienie może się wydawać dzieleniem włosa na czworo, skoro Grey wziął się ze Zmierzchu, ale sądzę, że różnica jest widoczna w szerszej perspektywie: Zmierzch i jego następcy to paranormal romance; Grey i S-ka to... ma to już jakąś nazwę, swoją drogą? Nowa erotyka? W każdym razie chcę zwrócić uwagę na to, że Zmierzch jest postrzegany jako romans, w dodatku młodzieżowy, a nie erotyk (porno, whatever) i właśnie dlatego moim zdaniem powstał Grey (i zasiał gatunek). Dlatego, że Zmierzch (i paranormal romance) był zbyt grzeczny. Niewystarczający. (Jeśli ktoś w tym momencie woła „Aha! Więc przyznajesz, że jednak źródłem był Zmierzch!”, zwracam uprzejmie uwagę, że metodą „brak jest źródłem” wywiedziemy w końcu wszystkie gatunki nawet nie z Eposu o Gilgameszu, a z karbów na prehistorycznych kościach).

(Przerwa na kawę dygresję: wyżej piszę „czytelniczki”, nie dlatego, żebym uważała, że zmierzchy i greye nie mają absolutnie żadnego czytelnika, a dlatego, że są - metaforycznie i fizycznie - stawiane na półkach „literatury kobiecej”. Niezależnie od faktycznych odbiorców, to kobiety są targetem. Czy ktoś zgłasza sprzeciw? Głosy proszę oddawać tam na dole, przy stanowisku „Leave a comment”.)

Ale miało być o okładkach. Chciałabym zwrócić uwagę na coś ciekawego: sądząc po reklamach, greye mają treściowo więcej wspólnego z dotychczasowymi harlekinami, niż z fantastyczno-paranormalnymi zmierzchami, ale z ich okładkami jest akurat odwrotnie - na pierwszy rzut oka wydają się bardziej zmierzchowe, niż harlekinowe. (Harlekinami określam tu cały najcentralniejszy nurt romansu, a zatem nie tylko Harlequiny, ale i Ambery, DaCapo i generalnie wszystko, gdzie przeciętna-ale-wyjątkowa ona spotyka nieprzeciętnego-i-wyjątkowego onego, po czym następuje wysokie zużycie słów „dreszcze”, „żar”, „wpijać” i „obezwładniający”, a na ostatniej stronie jest „niezmącona chwila szczęścia” z sugestią groźby tupotu małych nóżek). Tutaj zgadzam się z Hihntem, że przynajmniej graficzne dziedziczenie poszło bezpośrednio od Zmierzchu przez Greya, po greye. Sądzę jednak, że po drodze wpadło do harlekinów i pożyczyło to i owo, prawdopodobnie na wieczne nieoddanie i niewykluczone, że grożąc czymś czarnym i skórzanym. No właśnie, czarnym. Hihnt zwraca uwagę na chyba najbardziej charakterystyczną okładkową cechę greyów, czyli szaro-czarność z okazyjnym chlapnięciem koloru à la Sin City, interpretując to jako sugestię towaru z wyższej półki, a nawet próbę maskowania - „Nie, skąd, to wcale nie porno, to lyteratura wysublimowana, nikt nie wpadnie na nic innego, jak cię z tym zobaczy, czytelniczko”. Z sugestią „lepszości” się zgadzam, z próbą odwrócenia uwagi już nie (o tym dalej). Natomiast sądzę, że dochodzi jeszcze jeden składnik - sugestia mroku. Zdaje się, że istotną cechą Greya i kolejnych greyów, odróżniającą je od dotychczasowej pornografii, jest element BDSM, zgadza się? Ten nurt usilnie próbuje przybrać otoczkę „perwersji bardziej perwersyjnej niż stare, po bożemu siermiężne porno jakie dotąd znaliście”. Bardziej oblatani w historii literackiej erotyki wzdychają z politowaniem, że koło rzetelnej perwersji nowe greye ani chwili nie stały, ale tak naprawdę chyba nie o to chodzi. Bardzo wątpię, aby docelowe czytelniczki greyów były koneserkami De Sade; sądzę, że idzie tu raczej o dreszczyk „ach, jaka jestem niegrzeczna, bo czytam coś, co mówi, że jest dla niegrzecznych”, a w środku może, owszem, odkrycie tego i owego, nawet jeśli dla wielu to już dawno Ameryka w konserwach.



(Zdobywcą mojej prywatnej Antynagrody jest numer ostatni. Każdy kolejny pretendent będzie się musiał naprawdę postarać, żeby wymyślić coś mniej sexy niż frotkowe reformy i plastikowe lakierki.)

A skoro już o czytelniczym odbiorze mowa... Właściwie kto jest marketingowym targetem greyów? Kobiety określające się jako wyzwolone? Te zwykle przynajmniej deklaratywnie trzymają greye w szufladce „takie złe, że aż dobre”. Stereotypowe sfrustrowane kury domowe? Te już mają dotychczasowe harlekiny. Tyle, że to zbyt uproszczony obraz. Choćby fenomen Twilight Moms pokazał wydawcom, że istnieje rynek do zapełnienia. Póki co, mam wrażenie, że próbują złapać za ogon wiele srok jednocześnie. Okładki greyów sugerują coś literacko lepszego niż znajomy cukierkowy, harlekinowy obciach („Szanowna Snobistyczna bądź po prostu Wymagająca Czytelniczko, dajemy słowo ze skrzyżowanymi palcami, że to nie jakaś szmatława taniocha”), a zarazem zapożyczają z harlekinów ile wlezie („Droga Poszukiwaczko Wzruszeń i Dreszczy, nie obawiaj się, że to jakieś artystyczne nudziarstwo”), lakierując to tylko na nowo. Na czarno. Nie sądzę natomiast - i w tym punkcie najmocniej rozmijam się z opinią Hihnta - aby greye starały się maskować jako wcale-nie-erotyka-a-te-momenty-to-tak-mimochodem. Przede wszystkim, wielu czytelniczkom tak naprawdę na maskowaniu akurat tej treści (tam w ogóle jest jakaś inna?) wcale tak bardzo nie zależy. Jeśli ktoś rzeczywiście się wstydzi lub musi chować greya przed rodzicami albo srogą sorką na nudnym wykładzie, to raczej stanie na uszach, żeby ukryć okładkę jakakolwiek by nie była, a najlepiej w ogóle fakt posiadania książki, czytanej pod kołdrą albo kiedy chata wolna, ale na pewno nie w autobusie. W dyskusjach dominuje ton „sprawdziłabym, czy to tylko beznadziejne, czy monstrualnie beznadziejne, ale mi wstyd taki badziew nieść do kasy w empiku”, zamiast „ależ skąd! żadnego porno nie czytam! za kogo mnie macie!”. Nie można oczywiście wykluczyć, że to starannie zagrane zblazowanie, służące by zamaskować skrępowanie, ale po pierwsze, znamienne jest już samo to, że przybierana jest (jeśli jest) właśnie taka maska, zamiast odwrotnie - niewinnej skromności, a po drugie, wydawcy i księgarze też się bynajmniej nie ceregielą. Amber we własnym katalogu trzyma greye w dziale Literatura erotyczna, podobnie jak Empik albo Publio. Także teksty reklamowe kładą nacisk właśnie na erotyczny aspekt, często przy tym obiecując, że coś tam jest bardziej perwersyjne, mroczne i w ogóle BARDZIEJ greyowe niż Grey. Do stereotypowej anty-pornograficzności kobiet-czytelniczek jeszcze wrócę na końcu, a najpierw chciałabym wyjaśnić, co miałam na myśli wspominając wcześniej o graficznym dziedziczeniu po (także) harlekinowej kądzieli i o zapożyczeniach na wieczne nieoddanie.

Hihnt pisze: W przeciwieństwie do dosyć szczerych Harlequinów, czy też wcześniej u nas wydawanych powieści pornograficznych, zdecydowanie wydawnictwa próbują znaleźć tę cienką linię pomiędzy poinformowaniem czytelnika, z czym będzie miał do czynienia, a ukryciem tego przed postronnymi obserwatorami lektury.
Hm, niby tak... ale jednak nie. Ani harlekiny (a nawet stricte Harlequiny) nie są tak znowu bardzo szczere, ani greye nie są pionierami aluzyjności. Nawiasem mówiąc, właściwie jak miałaby wyglądać prawdziwie „szczera”, nie-aluzyjna grafika? Żaden wydawca nie wrzuci na okładkę hard-porno, nie dlatego zresztą, moim zdaniem, że obawia się zrazić docelowych odbiorców bojących się ewentualnych obserwatorów, tylko dlatego, że musi to położyć obok „Dzieci z Bullerbyn”, atlasów drogowych i książek kucharskich. Zatem „artystyczna” martwa natura i ultra-soft-porno to jedyne wyjście, jeśli nie chce się sprzedawać swojego towaru spod lady i w czarnym worku, niezależnie od tego, czy czytelnik zamierza się później z nabytą książką kryć, czy nie. Ale greyowa aluzyjność nie jest tak naprawdę nowa, i to właśnie w odniesieniu do harlekinów. Od razu zastrzegam, że zgadzam się z Hihntowymi interpretacjami odnośnie muszli, pereł, splecionych naszyjników, jabłek i całej reszty rekwizytorium. :) Nie zgadzam się natomiast z jego opinią, że te elementy nabrały znaczeń dopiero na greyach. A co do mankietowych spinek i powiewających tkanin, które według Hihnta nie niosą specjalnie mocnych skojarzeń... Cóż, zależy z czym. Jednym z najistotniejszych motywów grafiki harlekinowej jest Luksus, często w „antycznym” odcieniu. Małe dziewczynki (OK, niektóre; nie strzelać do autorki) przyciąga wszystko, co księżniczkowe, szczególnie jeśli posypane wróżkowym pyłkiem. W miarę doroślenia to przechodzi w pociąg do wszystkiego, co hrabiowe, krynolinowe i pałacowe, szczególnie jeśli uperfumowane i posypane płatkami róż. Hihnt pisze, że spleciony ze sznurka naszyjnik to aluzja do BDSM, a ja nie zaprzeczę, ale chciałabym dodatkowo zwrócić uwagę, że rzeczony sznurek bardzo wyraźnie próbuje wyglądać na jedwabny, ze „srebrnym” zapięciem. Greye nie tylko mówią „do perwersji zapraszamy tędy!”, ale też „zapraszamy do mitycznej wyższej sfery!”. Tak samo jak harlekiny. Nie przeczę, że greye niejako wciągnęły stare motywy jeszcze bardziej do łóżka niż harlekiny, ale nie były pierwsze. Ze streszczeń wnoszę, że greye po prostu odwróciły proporcje, zapełniając luksusem przerwy między momentami, zamiast wtykać gdzieniegdzie momenty w długi ciąg luksusu, jak harlekiny. Moim zdaniem, Hihntowe słowa Momenty? Ależ one nie mają tak dużego znaczenia! pasują właśnie do harlekinów, ale już nie do greyów.



(Te dwie ostatnie otwierają podrozdział luksusowego fetyszu, który najwyraźniej widać w bardzo powszechnym typie okładek, to jest „zapomniałam dzisiaj głowy, ale grunt, że mam najważniejsze, czyli moje hektary jedwabiu... tfu, chciałam powiedzieć satyny”.)



Mam nadzieję, że teraz zagadka spinek i powiewających fałd jest mniej zagadkowa? ;) A względem do-tej-pory-niewinnych muszli i kwiatów do zerwania...



Hihnt zwraca też uwagę na, ehem, sytuację demograficzno-antropologiczną na okładkach. Greye prezentują głównie martwe natury, a jeśli już ludzi, to zwykle samotne kobiety, zamiast - co wydawałoby się oczywiste - par. Albo, co powinno być jeszcze bardziej oczywiste, mężczyzn, skoro greye są kierowane do heteroseksualnych kobiet. Znów jednak nie zgodzę się, że to jest jakieś wielkie novum w stosunku do tradycyjnych harlekinów, o ile, znów, nie liczymy samego towaru ściśle Harlequinowego. Martwych natur przyniosłam już chyba dosyć; pary pojawiają się rzeczywiście głównie, choć nie tylko, na Harlequinach...



...ale samotne kobiety to motyw co najmniej tak samo częsty, jak martwe natury i pary...



...a najrzadziej pojawiają się mężczyźni. Zapewniam, że tej piątki trzeba było pilnie szukać i nie przyprowadzili kumpli, podczas gdy te dziewczyny wyżej nietrudno zgarnąć za jednym zarzuceniem Googla i jest w czym przebierać.



Ogółem, proporcjonalny rozkład jest podobny jak na greyach, choć z przewagą par na korzyść harlekinów. Swoją drogą, nieobecność mężczyzn na okładkach literatury pościelowej kierowanej do kobiet wydaje mi się bardziej zastanawiającą kwestią niż cała sprawa aluzyjności/ukrywania. I greye, i harlekiny wydają się wyrażać stare przekonanie, że najmocniejszym babskim afrodyzjakiem są... błyskotki. Ehem, jako kobieta protestuję. To prawda, że miewamy krasnoludzkie podejście do złota i kamyków, ale na ogół jesteśmy w tym równie konsekwentne jak krasnoludy - kochamy złoto i kamyki, a nie to, co jest nimi obwieszone. :) No. A co do mężczyzn na okładkach... Kolejnym utartym stereotypem jest, że kobiety są nie-wizualne. I tym razem będę protestować o wiele mocniej, nie zgadzając się także z Rusty Angel (My potrzebujemy nie tyle wizualnego stymulanta (co preferują mężczyżni), ale raczej czegoś, co sprowokuje wyobraźnię do działania.) Otóż nie, a przynajmniej nie tylko. W sytuacjach i miejscach, gdzie kobiety są na „własnym terenie” i rozdają wszystkie karty, ujawnia się, że one także są wzrokowcami. Nie wykluczam, że mogą nimi statystycznie być w mniejszym stopniu, nawet po odcedzeniu samospełniającego się stereotypu, ale póki co, nie mam na to żadnego dowodu, który nie płynąłby z naszych utartych uprzedzeń. I okładki zaliczam właśnie do uprzedzeń, nie do dowodów. Skąd wiadomo, że kobiety kupują okładki, jakie chcą, a nie jakie mają do dyspozycji? Może zauważyliście, że wspomniałam wyżej o „własnym terenie”. Miejscem, nad którym kobiety mają pełną kontrolę, a zatem ujawniającym najwięcej o - między innymi - kobiecym erotyzmie, jest fandom. I ujawnia on co najmniej dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, że kobiety bynajmniej nie stronią od wizualnej dosłowności nie zostawiającej nic lub prawie nic wyobraźni. (Być może komuś nasuwa się teraz myśl „Ej, ale fanartów jest mniej niż fanfików”. To prawda, ale spory wpływ mają na to kwestie techniczne - grafika jest trudniejsza do opanowania niż pisanie, a raczej łatwiej dostrzec jej słabości, szczególnie, że do grafiki o jakiej mówimy, trzeba mieć chociaż minimalnie oblataną anatomię. Jak mawiał Szymon Kobyliński, w czasach, gdy pornografia jest cenzurowana, wśród znajomych w cenę rosną graficy realiści. :) Dodam też, że fanarty są rzadziej tworzone, ale w popularności wśród odbiorców już różnicy nie widać, a wysokie ratingi jakoś bynajmniej nie odpędzają fanek, wręcz przeciwnie. Poza tym, zwracam uprzejmie uwagę na hojnie używany w znaczeniu okołofanfikowym termin graphic sex). Po drugie (z tych rzeczy, co ujawnia, gdyby ktoś się zgubił), że nieodzowną przyprawą dla kobiet nie jest tak naprawdę „prowokowanie wyobraźni”, ale emocjonalność. Tak, wyobraźnia też jest istotna, ale... chyba nikt serio nie twierdzi, że mężczyźni nigdy nie doceniają domysłu i zawsze wolą wszystko na tacy? Więc dlaczego to miałoby wyróżniać kobiety? Nie, sądzę, że jeśli coś naprawdę jest charakterystyczne dla kobiecych upodobań, to to, że - czy to w grafice, czy w tekście - potrzebują dostrzegać emocjonalną interakcję między postaciami, a nie tylko aranżację bezimiennych kawałków ładnego mięsa. Dla kobiet afrodyzjakiem jest story i character. To przy okazji wyjaśnia, dlaczego harlekiny tworzą dość płynne spektrum od romansu do erotyki, nie wyróżniając jakoś specjalnie tego ostatniego (choć dodatkowym powodem nie-wyróżniania i wplatania momentów w długie teksty jest maskowanie ich jako „tylko” romanse, istotne dla bezpiecznego samopoczucia stereotypowych kur domowych, co omówiliśmy na Fangirls; tutaj już pominęłam tę kwestię). Dlatego tylko pozornie offtopowo pozwolę sobie zakończyć wyznaniem, że już moszczę sobie miejsce widokowe i zbieram popcorn (nie lubię, ale co tam, zbieram metaforyczny) w oczekiwaniu aż do Polski dotrze harlekinowy subgenre, którego tu na razie nie uświadczy, czyli m/m romance. W napięciu czekam na dociekania i analizy, które to rozpęta. :)



(Uprzedzając wątpliwości, tak, ten gatunek piszą kobiety i dla kobiet. I nie, to nie jest subnisza niszy, jak samizdatowe yaoi, tylko całkiem popularny nurt. Zwracam uwagę, że tu przynajmniej nikt się nie bawi w „wysublimowane” martwe natury, a zarazem nie ma już żadnej furtki, żeby na okładkę wepchnąć kobietę. To jeden z powodów, dla jakich chciałabym to zobaczyć w wersjach polskich wydawców.)

Zdaję sobie sprawę, że w całym tekście przydałoby się jeszcze wiele przypisów, gwiazdek, aneksów, suplementów, „zarazem”, „także” i „choć z drugiej strony”, ale gdzieś muszę skończyć i dać wam iść spać albo iść czytać coś innego. Wasze myśli mile widziane. :)

Dodane po kilku dniach:
Filigranka polemizuje/kontynuuje tutaj. Polecam szczególnie tym, którzy chcieliby JESZCZE szerszego spojrzenia, choć nie tyle na okładki, co na fandom vs. mainstream.

monster-post, covers, po polsku, random thoughts

Previous post Next post
Up