Poprzednie "readings" były po angielsku, ale tym razem angielski tu potrzebny jak "Happy Birthday" na pogrzebie. A poza tym w ten sposób mogę nabić kolejny wpis po polsku i udawać, że to norma. W ogóle o co chodzi, jaki angielski, nie znam, nie słyszałam.
![](http://ic.pics.livejournal.com/aletheiafelinea/29666222/93377/93377_original.jpg)
Teresa Monika Rudzka, Bibliotekarki
Olbrzymie rozczarowanie. Po czasie, który upłynął od wydania, widać, że szum wokół książki rozpętał się niejako awansem i na kredyt. W samym szumie zresztą
nie ma nic dziwnego, skoro dotyczy środowiska, które jest literaturocentryczne a zarazem literacko nieistniejące (Dewey się nie liczy, o Deweyu napisali nie dlatego, że był bibliotekarzem, tylko dlatego, że był bibliotekarzem, który miał futerko i był śliczny). Nie ma możliwości, żeby bosy tradycyjnie umundurowany Cech Szewców przegapił na rynku model "Buty Dla Szewców". I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że góra urodziła mysz... Szczególnie, że nie ma też możliwości, żeby Cech Szewców nie zauważył, że plastik udaje krokodyla, a zelówka jest krzywo przyklejona i klapie. Bujać to my, ale nie nas.
Po ponad rocznym polowaniu odwróciłam okładkę próbują
c nie ślinić się na papier, z językiem w okolicy kostek. Pierwszą
kartkę przewracałam już z uczuciem "...? o szlllag...", ale jeszcze siłą zbierają
c resztki optymizmu ("No przecież nie rzucę książki po pierwszej stronie! Może przebrnę choć ze trzy..."). Po pierwszych trzydziestu byłam już rzetelnie wk... Tego. W rynsztokowym nastroju byłam. Brukowanym brukowanymi wyrazami. Głównie składała się na niego myśl, że to jakiś kant. Po co przylepiać na książce tytuł, który się chyba przypadkowo wylosowało ze słownika? Gdyby zamienić powieściową
"bibliotekę" na ZUS albo supermarket, nie byłoby żadnej różnicy. Jedno-dwa zdania o wypisywaniu upomnień i już, autorka ma fajrant, miejsce akcji załatwione? Z taką
opinią
bym została, gdybym jednak nie zdzierżyła i rzuciła cały interes w tym miejscu. Ale zdzierżyłam i brnęłam dalej, na szczęście, bo zaczęło się wreszcie robić bibliotecznie. Co oznacza, że jesteśmy w punkcie, w którym znane mi dotą
d recenzje "Bibliotekarek" dzielą
się na dwa rodzaje: pisane przez Czytelników ("Chciałem poczytać o miejscu, do którego chodzę.") i Bibliotekarzy. Ci pierwsi piszą
"to niemożliwe, nie chce mi się w to wierzyć", ci drudzy... niezależnie od tonu ogólnej oceny, nie piszą tego co Czytelnicy. ;) Na marginesie, w razie gdyby ktoś chciał zapytać "Co ty, do jasnego skontrum, wiesz o lektur foliowaniu?", przyznaję się, że ksiażkę czytałam okiem bibliotekarskim (co nie znaczy, że zamierzam odpowiadać na pytania typu "gdzie/kiedy/jak długo/na jakim stanowisku"). Recenzenci Czytelnicy są
nobliwie zbulwersowani i jak jeden mąż i żona poczuwają się do rycerskiej obrony czci znanych im osobiście pań bibliotekarek, co miłe z ich strony, ale technicznie rzecz biorą
c, w "Bibliotekarkach" nie ma ani jednego elementu, nad którym można by grzmieć "Granda! Łgarstwo!" (i zresztą
nie widziałam, żeby ktokolwiek grzmiał), pomijając dwa albo trzy miejsca, gdzie autorka uznała, że trzeba wepchnąć Element Surrealistyczny, żeby było artystycznie. Być może kolejne wydanie ukaże się w edycji Grega z opracowaniem, ale póki co, czytelnik na własną rękę musi się domyślać, że Element Surrealistyczny poznaje się po tym, że do niczego nie pasuje, pojawia się w związku z niczym i nic z niego nie wynika. Tak, do ducha wisielca piję, chociaż bójka bibliotekarek trzyma mocne drugie miejsce.
Tyle, że jeśli "wszystko to być prawdą może" ma wystarczyć, żeby książka się broniła, to szeregowy harlequin będzie znakomitą
literaturą, nie to co jakiś tam szmatławy "Mistrz i Małgorzata", czy inny nazmyślany wzdłuż i w poprzek "Władca Pierścieni"... Nie, do oceny "Bibliotekarek" nie wystarczy rozstrzygnięcie, czy bibliotekarki bywają
zołzami, czy jednak wszystkie są
święte, względnie czy po niektórych czytelnikach trzeba wietrzyć, czy to jednak łgarstwo i granda. Rzecz raczej w tym, że gdyby autorka napisała "Nauczycielki", to w jej książce każdy pedagog chodziłby z koszem na głowie, w szatni codziennie by gwałcili, higienistka dilowałaby dragami, toaleta zajmowałaby się ogniem co najmniej raz w tygodniu, dostateczny na semestr kosztowałby Jagiełłę z opcją
wymiany na pół godzinki w szatni, religię zaliczałoby się myją
c okna na plebanii, wf noszą
c cegły na budowie domu wuefisty, a rodzice żą
daliby dyscyplinarnego wylania sprzątaczki, bo szorowała podłogę tuż po przejściu Jasia, którego to obraża i stresuje. W ten sposób książka celująca, jak się zdaje, w ton realistyczno-demaskatorski, jest zwyczajnie przeszarżowana i zamienia się w groteskę. Co więcej, czyta się ją
raczej ze skrępowaniem, jakie budzi ktoś przypadkowo spotkany, szlochający nam w kamizelkę i warczą
cy "jeszcze mnie popamiętają". Chociaż "Bibliotekarki" pozują
na przekrojowy portret środowiska, w czytaniu odbiera się je raczej jak bardzo osobiste porachunki, a końcowa adnotacja o "postaciach i zdarzeniach fikcyjnych" niewiele pomaga. Nie sugeruję, że nie są
fikcyjne, ale jeśli książka jednak nie miała być wycinkowym opisem konkretnego miejsca, a zamiast tego ma pretensje do uniwersalności, to niechby się przynajmniej starała wyglą
dać rzeczywiście realistycznie. A realizm to nie to samo, co przerysowany naturalizm, czyli "będzie, taka wasza mać, syfiasto i überdepresyjnie, bo tak jest prawdziwie". Sorry, Winnetou, nie jest. To po prostu ten typ kiczu charakterystyczny dla ambytnych lyteratów, przekonanych, że są
antytezą kiczu, bo unikają
lukru. Nawiasem mówią
c, teksty reklamowo-okładkowe sugerują
raczej coś w guście satyry, ale nie mam pojęcia, w którym miejscu to pasuje do zawartości okładek. Możliwe, że mam kompletnie przerdzewiałe poczucie humoru...
Ale to wszystko jeszcze by uszło, bo w końcu zbójeckim prawem autora jest sprzedawanie wizji, jaka mu odpowiada, chocćby to była kolejna "polska powieść współczesna", z tych, co bezkompromisowo mierzą
się z wyzwaniami, są
bardzo poważne i o życiu i należy się nimi zachwycać i przejmować, choćby mózg ciekł uszami, nic to, zwalczymy dzieło... gdyby tylko było jakoś napisane. A raczej choć trochę lepiej, bo do "Bibliotekarek" pasuje właśnie bardziej "jakoś" niż "jakość". Stą
d moja wspomniana wyżej reakcja na pierwszą
stronę; to nic fajnego z drukowanej kartki dostać między oczy blogaskiem typu mam-piontki-z-polskiego skrzyżowanym z podaniem o zapomogę. Sądzę, że książce paradoksalnie wyszłoby na dobre, gdyby kopnąć w ką
t asekuracyjne disclaimery o "treści fikcyjnej" i napisać to jako literaturę faktu, bo tej przynajmniej łatwiej odpuszcza się słabiznę stylistyczną. Memuary jakieś, bodaj zakończone "ahaha, masę zmyśliłam i kombinujcie teraz co!", serię felietonów, cokolwiek, byle nie powieść. Życiorysy w formie wewnętrznych monologów??? No oczywiście, wszyscy codziennie powtarzamy sobie "pierwszą pracę podjąłem w redakcji" przy smarowaniu kanapek i "poznałam mojego przyszłego męża podczas zajęć w świetlicy" przy zakładaniu butów. Takim językiem są napisane "Bibliotekarki", serio, nie koloryzuję. Interesują
co - to mówię bez ironii - została przeprowadzona prezentacja postaci; to chyba jedyna zaleta książki. Oddzielne spojrzenia - autorefleksje, opinie mniejszych wrogów, opinie większych wrogów (w "Bibliotekarkach" "przyjaciel" to ktoś, na kogo ma się mocniejszego haka niż na wroga) - zlewają się w bardziej złożone, niejednoznaczne obrazy. Efekt nie zawsze jest spójny i przekonują
cy (szczególnie główny dyrektor), ale zamysł sam w sobie mi się podoba. Generalnie to wygląda, jakby było nieźle pomyślane jako ogólna idea, zaczęło kuleć w planowaniu fabuły i kompletnie się rypło na poziomie technicznym, językowym.
I to ostatnie zdanie najlepiej podsumowuje "Bibliotekarki", a ja się produkuję, jakby było nad czym... Przypuszczam, że właśnie przez to rozczarowanie. W końcu przez ponad rok nastawiałam się na coś ostrego, a dostałam skisłe.