Zachęcony tekstami na Wiki, wyciągnąłem siostrę z facetem na fotograficzną wizytę w Rosslyn Chapel. Roslin to miejsce rozsławione po świecie całem przez pana Dana Browna bajkami na temat w/w kaplicy, które zamieścił w swoim przekładzie książki Baigenta, Leigha i Lincolna z jęz. angielskiego na język przeciętnego konsumenta popkultury. Konkretnie bełkoczę tu o "Da Vinci Code", którego to plagiatu finał fabularny rozgrywa się właśnie w Kaplicy Rosslyn ("A następnym razem pojedziemy do Kaplicy Wieząt").
Szczęśliwie nawet bez ogólnodostępnych grobów templariuszy tudzież bez Graala, kaplica jest zabytkiem nieprzeciętnym. Nie powiem, że unikalnym; nie po przyjrzeniu się zdjęciom niektórych gotyckich katedr. Ale na pewno nieprzeciętnym.
Nieszczęśliwie przyszło jej stanąć na ziemi brytyjskiej (konkretnie szkockiej, pod Edynburgiem).
Po raz pierwszy owo nieszczęście przybrało postać pana Cromwella, który - po zaprezentowaniu miejscowym earlom wyższości armii profesjonalnej nad pospolitym ruszeniem - w zamku 'zorganizował' baraki, a w kaplicy stajnię. Z zamku wiele nie zostało. Kaplica przeszła jedynie lekką dekatolicyzację poprzez usunięcie wszelkich symboli papizmu i bałwochwalstwa. Absolutnie nic poważnego, żadnego równania z ziemią, palenia i orania. Purytańscy talibowie wytłukli tylko wszystkie witraże i 'zagospodarowali' wyposażenie wnętrza. Ściany i podłogi zostawili, ba, nawet malowidła i napisy na grobowcach! Cieniasy. Jest podejrzenie, że rzeźby świętych z nisz na kolumnach wyjęto przed wejściem dziczy i wyniesiono w bezpieczne miejsce, bo nigdzie w okolicach kaplicy nie znaleziono ich odłamków. O dziwo, protestanckiej reformie (reformacji :P) nie został poddany główny powód mojej wizyty, dodatek, który zajął rzemieślnikom-artystom 40 lat (całą wielką katedrę w Salisbury zbudowano w 38) - rzeźby i płaskorzeźby gęsto pokrywające ściany, sklepienia, kolumny, łuki... generalnie każdy skrawek kamiennej powierzchni innej niż podłoga. W tym ponad 110 wyrazistych i wymownych wizerunków Zielonego Luda. I cała masa zagadek, na czele z "kostkami dźwiękowymi", które pewien pasjonat odczytał jako temat muzyczny, czy "kolumną ucznia", do której powstały trzy różne legendy.
Z upływem stuleci kreatywność i inwencja w traktowaniu swoich najciekawszych zabytków bynajmniej nie wyszła w UK z mody. Aczkolwiek zmieniło się jej źródło - z nienawiści społeczno-polityczno-religijnej na czystą, żywą głupotę.
Największym zaskoczeniem we wnętrzu jest jego kolor. Szary. Jednolicie. Wszystkie bogato rzeźbione kamienne powierzchnie są szare i chropowate. Bo w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku kaplica została 'odnowiona' przez przetarcie drucianą szczotą i pomalowanie cementem. Na szczęście specom od odnawiania nie udało się całkowicie zniszczyć czy zamalować detali.
Gdy zrobić zdjęcie cyfrówką, pokazują się, owszem, kolory - żółtopomarańczowy na łukach i ścianach, zielony na sklepieniu (którego każdy segment jest udekorowany innym motywem). Wiktoriańskie witraże robią swoje. Niestety, nieczęsto ma się okazję zrobić tych zdjęć więcej niż jedno, bo fotografowanie wewnątrz jest od stycznia br. zabronione pod karą kickbana. Podobno w roku zeszłym rzekomo pewna turystka, jakoby w czasie 'zdejmowania' sklepienia, potknęła się i skręciła kostkę czy tam złamała nogę (przykro mi, ale angielszczyznę szkocką rozumiem cokolwiek niedoskonale), a przynajmniej tak mówią. Po czym pozwała zarządców zabytku o odszkodowanie za własną niezdarność. W efekcie Safety Executive (nie wiem, czy hrabstwa, czy firmy) zabronił fotografowania w ogóle, choć na bezpieczeństwo niewiele to pomogło, bo przy schodzeniu do Dolnej Kaplicy wystarczy chwila nieuwagi.
Pani cieć (mam jakiś taki podświadomy opór przed nazywaniem jej przewodniczką), podczas kolejnej rundy wykładu o historii kaplicy (robi je regularnie co godzinę) najpierw zagroziła fotografującemu turyście wyrzuceniem, potem opowiedziała historię o złamanej nodze, nadmieniła, że celem zakazu absolutnie nie jest dodatkowy zarobek na turystach, ale oczywiście w Gift Shop'ie można zanabyć drogą kupna-sprzedaży płytę CD zawierającą 70 zdjęć kaplicy za jedyne £4.50.
Gdyby nie ślepota, czy raczej nieuwaga, przez którą nie wychwyciłem przy kasie znaku "no photos", żądałbym zwrotu £7 za bilet, który kupiłem przede wszystkim po to, żeby kaplicę dokładnie z zewnątrz i od wewnątrz obfotografować. W sensie: gdybym był nieco bardziej obecny i z góry wiedział, że sobie z Canonkiem nie pobrykam, prawdopodobnie fundusze na dojazd i wizytę poszłyby na coś innego.
A o ile wewnątrz fotografować nie wolno, o tyle z zewnątrz... ehem. Gdybyśmy (ja, siostra i jej facet) wcześniej obejrzeli zdjęcia wioski i kaplicy na Google Earth, być może uniknęlibyśmy srogiego zawodu.
Na Wikipedii i na wszelkich fotografiach promocyjnych kaplica wygląda normalnie, jak to zwykle wygląda niedokończona gotycka kolegiata. Ładnie, strzeliście, jeżowato. Skarpy, sterczyny, maswerki.
Widziana aktualnie z orbity, kaplica prezentuje się jako biała kostka. Co nieco zaskakuje, bo gotycki dizajn kościołów czego jak czego, ale lśniących białych kostek nie przewiduje, przynajmniej w roli głównej bryły. Widok ten jest efektem dalszej blaskomiotnej działalności konserwatorów, którzy - po zamalowaniu miejscowego pomarańczowo-czerwonawego piaskowca na szaro - zmartwili się atakującym kaplicę grzybem i postanowili ją przykryć metalową wiatą. Oczywiście, jeśli do wyspiarskich budowlańców przez niezliczone lata nie dotarło, że wilgoć w ściany idzie z ziemi (po dziś dzień nie rozumieją fundamentów, ale za to mają 5 różnych określeń na różne odmiany wilgoci w domu), to nie dziwne, że rozwiązali problem tak a nie inaczej. Pod wiatą licznie gromadzą się gołębie, entuzjastycznie obsrywując co popadnie. Wilgoć w ściany jak szła, tak idzie.
Oczywiście, takiemu obrotowi sprawy brakuje niejakiej całkowitości, więc po światowym sukcesie Dana Browna dokonano coup de grace.
Wokół budynku, na poziomie gzymsów, biegnie galeryjka, dzięki której "można podziwiać detale architektoniczne z perspektywy wcześniej dostępnej tylko średniowiecznym budowniczym". Dzięki konstrukcji galeryjki wchodząc z baraku z kasą na podwórze można mieć poważne wątpliwości czy aby na pewno jest się we właściwym miejscu, bo widok przywodzi na myśl skrzyżowanie parowego młyna z upadłym kosmodromem. Rury-wsporniki galeryjek są przy ziemi stabilizowane metrowej wysokości stosami bloków betonu, bardzo strategicznie ulokowanymi (np. dokładnie w głównym wejściu, częściowo je zagradzając i całkowicie mordując estetykę portyku).
Zryte brytolskie łby. I chciwe. Wizyta w Westminster Abbey to £12. I też no photos. Zrezygnowałem przy wejściu.
Mam wielką nadzieję, że podobne porażki nie czekają mnie w grudniu, bo zostanę emo or somfink. Francuzi anglopodobnym poziomem mądrości wykazali się chyba tylko podczas Rewolucji, więc może źle nie będzie.