Aug 08, 2008 22:57
Nijak nie mogę się zdecydować, co mnie najbardziej odrzuca od imprezy zwanej uparcie igrzyskami olimpijskimi. Podejrzewam, że całokształt. Od ogólnych właściwości po drobne, niepokojące detale. Niektóre z nich są niepokojące w sposób szczególny.
Hymnem iwentu jest piosenka pt. "We are ready!". Pasuje idealnie. Jakby nie patrzył, w temacie podjęcia rywalizacji o pozycję światowego mocarstwa, Chiny mogą to zawołanie wyśpiewać pełną piersią. Dżordżyk, dla którego nie dość zachodnie i nie dość demokratyczne metody sprawowania władzy przez talibów były wystarczającym pretekstem do wywołania dwóch wojen, jedzie grzecznie do Pekinu na ceremonię otwarcia, bo przecież nieobecność "byłaby afrontem wobec Chin". Właściwie każdy z co znaczniejszych przywódców wybierających się na Wielki Hołd usiłuje mrugać porozumiewawczo do elektoratu: wicie rozumicie, ten syf cuchnie jak skurwy-syn*, ale jak nie będziemy grzeczni to nam obetną limity handlu. Skojarzenia z rokiem 1936 - dość mocne. Chińskim dysydentom dla odmiany kojarzy się z dawniejszą historią, gdy jednym z obowiązków przywódców państw podporządkowanych chińskim cesarzom było przybywanie do stolicy na określone okazje i bicie czołem w podłogę.
Hasłem, sloganem, czy "zawołaniem" iwentu jest "jeden świat, jedno marzenie". Nie jestem pewien, czy w ogóle chce mi się przypominać inne zawołanie, bardzo podobne w formie i ponownie przywołujące rok '36, tudzież '39 i kilka innych lat czy innych haseł. Ogólnie pojęta idea uniwersalizmu wydaje się nieśmiertelna. A szkoda.
Są jednak bardzo istotne różnice między rokiem 2008 a 1936, o których warto pamiętać.
Pod wpływem międzynarodowych protestów i zapowiedzi bojkotu władze Berlina złożyły oficjalne gwarancje przeprowadzenia igrzysk w myśl zasad olimpijskich, zaś władze Rzeszy - uwaga - równie oficjalne obietnice złagodzenia polityki rasistowskiej. Owszem, picu-picu mój dziedzicu, ale chcąc jakoś te obietnice uwiarygodnić, Niemcy zadbały o obecność osób pochodzenia żydowskiego w swojej reprezentacji i na czele komitetu organizacyjnego. Gest propagandowy pusty i fałszywy, ale pokazujący politykę liczenia się z opinią zewnętrzną. Konkretna podstawa dla wszystkich zamieszanych, by całkiem mocno się łudzić, że organizacja olimpiady w III Rzeszy może ją troszkę uczłowieczyć.
Ciekawa jest też różnica w reakcjach władz na zdarzenia nie pasujące do ich linii. Gdy w Berlinie triumfował James Owens - czarny untermensch, któremu konkurenci z rasy nadludzi mogli co najwyżej wiązać adidasy** - Dolfio nie przyszedł na trybunę, bo nie chciał uścisnąć czarnej dłoni. Pozwolę sobie powtórzyć: der Führer, który już dwa lata później rzucił Francję i Brytanię na kolana***, nie przyszedł na arenę jednego z najważniejszych PR-owych wydarzeń w historii jego Rzeszy.
Porównany z władzami dzisiejszych Chin wydaje się skromny i pokorny - choć mam też chęć poszperania za informacjami takimi jak reakcje niemieckiej publiczności na Owensa tudzież ewentualne konsekwencje nadmiernego entuzjazmu.
Oczywiście, Hitler miał zupełnie inne pole manewru. W roku 1936 proporcja między gospodarczą a ideową stroną sportu była w porównaniu z obecną odwrotna. Albo nawet i nie to, bo w sporcie ówczesnym znaczenie pieniądza było już istotne, podczas gdy znaczenie idei w sporcie współczesnym zazwyczaj mi umyka. Dostrzegam je głównie na igrzyskach zimowych, gdy startują bobsleiści z Jamajki.
Pierdolenie, że impreza może poprawić sytuację w Chinach, u jednych wywołuje wybuchy wesołości, u innych, jak u mnie, kolejne fale mizantropii. U polityków, niestety, musi wywoływać mądre kiwanie głowami - choć zapewne oni sami nie odczuwają tego jako "niestety". U sportowców wywołuje entuzjazm. Patrzę na zdjęcia ze sztafety ze zniczem. Biały łysol w ścisłym i szczelnym kordonie skośnych zbirów trzyma na paszczy uśmiech nr 5, jakby kompletnie do niego nie docierało, że biegnąc przez dajmy na to Paryż, z pierdolonym zniczem olimpiskim, potrzebuje, kurwa, ochrony. Ful profeska, ziro fakap, jak to się mawiało w call center za czasów telemarketerskich. Oczywiście, w 1936 znicz ochrony nie potrzebował, a jeśli już, to co najwyżej przed nadmiernym entuzjazmem publiki.
Gdy sportowcy wchodzili na stadion, reprezentacja Perfidnego Albionu nie oddała będącego wówczas olimpijskim standardem salutu rzymskiego, bo niedawno ów starożytny gest zaadaptowali również naziści i można się było spodziewać dość kłopotliwej interpretacji. W dzisiejszych oświeconych czasach na takie ekscesy miejsca raczej już nie ma.
Propaganda jako taka w 1936 też była trochę inna. To były czasy pionierskie, gdy specjaliści Göbbelsa kładli podwaliny współczesnego wielkiego showbusinessu, a w ZSRR dzieci czytały bajki o Leninie i kocie albo o Leninie kochającym dzieci. Działali wtedy prawdziwi geniusze, zdolni narzucić Niemcom 60-godzinny tydzień pracy a Ludziom Radzieckim 600% normy. Ein Volk naprawdę wierzył w swojego wodza i w większości gotów był skoczyć za nim w ogień. Niezłym skrótem tej propagandy i wskaźnikiem jej poziomu jest olimpijska "kronika" Leni Riefenstahl. Najlepszym skrótem oficjalnej propagandy wokół imprezy w Pekinie są jej maskotki, należące do kategorii bytów samokomentujących, jak programy w Cobolu lub koń, któren jaki jest, każdy widzi. Na tle ochrony sztafety ze zniczem. Może to dlatego, że trochę inny jest klimat Chin i mentalność Chińczyków.
Że olimpiadę sprostytuowano już sto razy? Oczywiście. Ale w jakim stylu (patrz poprzedni wpis ze szczekaniem na Pekin i wzmianką o Neronie).
Stalowy Königstiger i plastykowy T-shirt. Fakt, że jedno i drugie to narzędzia podboju świata, ma w sobie coś przerażającego. Fakt, że czołg ma niewątpliwie znacznie więcej klasy a za to mniej skuteczności, jest przede wszystkim smutny; aż chce się wyć.
Mój współlokator złożył wczoraj zamówienie u chińskiego producenta elektroniki. Na śliczną komórkę w zegarku ($60) i odtwarzacz MP3 w okularach przeciwsłonecznych (też jakieś grosze; można też np. zamawiać odtwarzacze MP3 czy telefon w małym wisiorku albo palmtopa z mobilką za $110). Andrzej robi to z wyboru. Uważa, że tryb życia ludzi, którzy te gadżety wyprodukowali, nie jest jego zmartwieniem, poza tym pewnie lepiej im w przemyśle rodem z "Ziemi obiecanej", niż we wiosce rodem z epoki kamiennej, wśród głodu i chłodu. Oczywiście, wypływające z tego samego źródła problemy na zachodnich rynkach pracy jego problemem już są.
I tu jest ode mnie lepszy. Aktywnie wykorzystuje sytuację. Mój dysk zewnętrzny i kieszeń USB są równie chińskie jak zegarek-komórka i pingle z empetrójką. Tylko, że ja zwiedziłem kilka różnych sklepów, w naiwnej nadziei, że trafię gdzieś na potrzebny produkt z notką inną niż "Made in China", czy jakże sprytne "Made in PRC". I gówno, choć ceny były zdecydowanie zachodnie, z pełną kwotą logo charge za napis "Verbatim". Fakt, że sprzęt fotograficzny udało mi się dostać "Made in Japan" (OK, tulipana i jeden filtr mam z Filipin), uważam za uśmiech niebios. I to szukanie jest na swój sposób żałosne. Jest przecież normą, że w jednej wiosce składa się jedną i tę samą serię napędów optycznych, przy czym na końcu, w zależności od zamawiającego, umieszcza się odpowiednią naklejkę. Może być "LiteOn", może być "Sony". To czemu nie nakleić "Canon" i "Made in Japan"?
Zauważyłem, że sporo ludzi obruszających się na redyk antychiński, również w kontekście imprezy, powołuje się na ogromne różnice między kulturą zachodnią a kulturą państwa środka. Fakt, że olimpiady są dzieckiem kultury zachodniej i żadnej innej, w najmniejszym stopniu nie wydaje im się przeszkadzać. Niektórym zdarza się na chwilę popuścić wodzy i wtedy z ich wypowiedzi wynika bardzo jasny obraz: wielkiej pięści potrząsanej przed moim nosem.
______________________________
*) myślnik przypomina, że ten uniwersalny epitet, użyty jako połowa paraboli, ma akcent na ostatniej sylabie
**) dosłownie: firma, w której butach biegał, aktualnie używa marki Adidas
***) "Przywożę wam pokój", Neville Chamberlain
beijing 2008