Co oznacza skrót SA, wiemy wszyscy, ale przejechać się na tym można jak, nie przymierzając, na skórce od banana. Skrót ma swój wydźwięk prestiżowy - skoro spółka wdarła się na parkiet, to ani chybi profesjonalizmem przesiąknięta jest dokumentnie.
Świetnym przykładem może być nasz największy detalista w branży bankowej, którego to lidera pracowników poziom kompetencji przygniótł mnie zeszłego poniedziałku do poziomu gruntu.
Interes do banku miałem prosty - poręczyć młodszej sis kredyt studencki.
Ostrzeżony przez siostrzyczkę o przewidywanych przestojach wziąłem wolne. Z domu wyruszyłem o ósmej rano, chcąc na dziewiątą zdążyć do centrali własnej firmy, odebrać zaświadczenie o zarobkach. O 9:15 doznałem pierwszego zderzenia z betonem i pół godziny spędziłem nad plastykowym zestawem śnidaniowym w pobliskim Cafe Pod Minogą. Przy okazji dowiedziałem się, czym w McŻargonie jest "tost" - to najzwyklejsza bułka hamurgjerowa, złożona odwrotnie. Przezornie odfiltrowałem z menu wszelkie wynalazki zawierające jakoby jajko. Jak na lokal dla bezszczękowców, buła Bardzo Bekon (@@) okazała się dość hardcore'owa, bo z dwoma kawałkami chrząstki. W drodze powrotnej kubek z kawą dość brutalnie zestrofował mnie za próbę przebiegnięcia zebry.
Po zakończeniu batalii z biurokracją na własnym podwórku ruszyłem do Mińska Maz., bo właśnie tam, diabli wiedzą czemu, sis postanowiła umowę kredytu podpisać.
Umówieni byliśmy w samo południe. Przyszliśmy punktualnie, na miejscu zastając parę staruszków, zajętych wypełnianiem jakichś papierów. Na miejscu, czyli w jedynej lokacji w oddziale, gdzie podpisuje się z klientami umowy. Poczekaliśmy cierpliwie, aż zza dwóch szyb dobiegł nas zniecierpliwiony głos, zdecydowanie najmocniej kojarzący się z Urzędem Skarbowym.
- A państwo w jakiej sprawie?!
Noszkurf. Nie wiedziałem, że w banku jestem petentem. Mężnie powstrzymałem cisnące się na usta komentarze, zaś sis grzecznie i układnie wytłumaczyła się ze swego brutalnego najścia.
- Jestem umówiona na podpisanie umowy o kredyt.
- Jaki?
- Studencki.
- Na którą godzinę?
- Dwunastą.
- Nazwisko?!
- Lech.
Księżniczka przegrzebała plik makulatury - Nie mamy nic takiego.
Sis zatkało, oczka cokolwiek wyszły jej na wierzch.
- Nooo, to takie proste nie będzie, musimy teraz dokładnie wszystko po kroku przeczytać, bo jeszcze tego nie robiliśmy.
Zerknąłem ciekawie do kanciapy. Pani była sama. Przepraszam, Wasza Wysokość.
- Państwo sobie usiądą i przyjdą za jakieś pół godziny.
W poczekalni podyskutowaliśmy o bankowym profesjonaliźmie i peerelowskich nawykach, a gdy minął wyznaczony termin oczekiwania, wróciliśmy do salki wyklejonej soczyście czerwonymi wlepkami z nowoczesną czcionką złożonym napisem "Szybki Serwis Kredytowy". Zza szyb dobiegały odgłosy ożywionej dysputy. Księżniczka roztroiła się. Podekscytowane panie szwargotały pospiesznie, macając co chwila ekran komputera. Staruszkowie sobie poszli, więc usiedliśmy przy swojskim plastykowym stoliku, patrząc na panienki wymownie. Gdy po jakimś czasie zdały sobie sprawę z obecności natrętów, podeszła do nas pani zaskakująco, bo jakkolwiek, zainteresowana naszą sprawą.
- Najmocniej przepraszam ale właśnie wyrzuciło nas z systemu i nie mamy pojęcia co z tym zrobi, bo pani co to robi ma dziś wolne ale zadzwoniliśmy po informatyka ale szczerze mówiąc nie wiem ile to potrwa.
- Może w czymś pomóc? - pomacałem dyskretnie zaświadczenie z wyeksponowaną pieczątką "SoftBank SA" i uśmiechnąłem się marketingowo.
- E, pan jest informatykiem?
- Tak, robię dla was nowy system.
- A, naczy, e, my już zadzwoniliśmy, ale nie wiem, ile to zajmie, to może jeśli państwo mają coś innego jeszcze do załatwienia to...
- Nie, tylko kredyt - wtrąciła rzeczowo sis. Pani stropiła się nieco.
- Czy jeśli wrócimy, powiedzmy, za godzinę, to będziemy już mogli sprawę załatwić?
Pani spojrzała na mnie z wdzięcznością - ach, właśnie, może by państwo na jakąś, e, kawę...
W drodze do pizzerii sis trzymała mnie mocno za łokieć. Nie, żeby potrzebowała męskiego ramienia - widząc, jakie w swoich błyszczących pantofelkach zaliczam na oblodzonym chodniku poślizgi, bała się, że zamiast umowy kredytu przyjdzie jej podpisywać protokół wypadku.
W lokalu dołączył do nas jej facet, pogadaliśmy sobie o bankowym profesjonaliźmie i peerelowskich nawykach, popiliśmy cappuccino (e, nie?) przegryzionego kawałkiem gorzkiej czekolady i Żywca z wodą (w menu wody nie było), a gdy zaczął się zbliżać wyznaczony termin, ruszyliśmy z powrotem do banku. Siostryczka zastanawiała się, czego trzeba, żeby dostać taką ciepłą posadkę, na której nic nie trzeba umieć, wiedzieć czy rozumieć. Mnie zastanawiało, czy pani, która nam zaproponowała wyście na kawę, zapewne niższego rzędu kierowniczka, nie czuje się - ze swoją nadgorliwością i usłużnością - wyobcowana wśród tylu królewien, którym zapewne bezczelnie przerwaliśmy południową herbatkę.
"No, więc szybciutko idziemy do ciebie zrobić te pazury, bo inaczej to ja pierdolę. A tak od razu inaczej się pracuje, gdy można spojrzeć na ręce"
Pani - zapewne - kierowniczka poprosiła panią Zosię, żeby nas "załatwiła". Przestraszyłem się z lekka, ale nic to.
Pani Zosia na dzień dobry kazała nam wrócić do kas i kupić dwa weksle i tyleż znaczków skarbowych. Stłumiłem parsknięcie. Nabycie wymaganych druków zajęło nam kolejne 20 minut, bo z czterech kas czynne były dwie, a kolejka nawet miała zawijas. Herbatka rzecz święta, a petent postoi. Że kto co? Klient? To jakiś nowy styl farbowania fryzurki?
Zaprowadzono nas do mniej publicznej części banku, gdzie siedziało kilka innych księżniczek, w tym jak nic kierowniczka referatu, którą rozpoznałem po komputerze (szafka i ekran znane mi z centrali w stolicy). Pani Zosia ulotniła się i po kilku minutach wróciła z plikiem papierów, stwierdzając, że przejdziemy gdzie indziej, bo w biurze jest za głośno. Wróciliśmy do tej samej salki, w której czekaliśmy na wyniki konferencji królewien przy ekranie. Tuż za cienką ścianką stał bankomat z rozkręconą do maksimum głośnością pików i ptiąków, oznajmiających radośnie pomyślne zakończenie operacji wciśnięcia klawisza.
Druczków było niemało, a z racji wyrzucenia z systemu (płacowego teeeż, prawdaaa?) wszystkie dane należało wypełnić ręcznie co do joty.
- Pani wpisze też tutaj, bo ja tego nie będę przepisywać.
Noszkurf.
Gdy przyszło mi wypełniać oświadczenie poręczyciela, na wszelki wypadek dopytałem, czy skoro wyrażam wolę pokrycia ewentualnych zobowiązań kredytobiorczyni, legitymującej się takim a takim dowodem osobistym, to w tym, o tutaj, miejscu mam wpisać numer dowodu siostrzyczki.
- Nie, nie. Tutaj pan pisze swój dowód.
- Ale miejsce na numer mojego jest o, tutaj.
- Ale pan pisze tu.
- E, przepraszam, ale... naprawdę... nie chciałbym tego wypełniać po raz drugi.
- Dobrze, to ja zapytam. - pani Zosia zabrała mi papiery i poszła na konsultacje. Korzystając z jej nieobecności wymieniliśmy kilka komentarzy o bankowym profesjonaliźmie, peerelowskich nawykach i kompetentności wywołującej niedowład kończyn górnych.
- Pani naczelnik potwierdziła, że pan tu swój pisze.
Zmiażdżony naczelnikowskim autorytetem posłuchałem. Ciągle mnie kusi, żeby dopytać jakiegoś prawnika, czy nie mam możliwości zakwestionować roszczeń banku wobec kredytobiorczyni o nazwisku mojej siostry, legitymującej się bezprawnie moim dokumentem.
Za tydzień sis będzie do banku musiała pojechać ponownie, założyć konto w PKO BP i to koniecznie w tym samym oddziale. Bo przelew nawet wewnątrz banku, ale do innego oddziału, kosztowałby ją 13 PLN na każdą ratę kredytu. Fakt, że chodziło o konto marki Inteligo, absolutnie nic nie zmienił.
Wracając wczesnym zmierzchem do domu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że otwarcie w banku kredytu nie powinno zajmować całego roboczego dnia, sis fatalnie wybrała oddział, a księżniczki jacyś bolszewicy powinni odstrzelić za pokwitowaniem.
Ale ja zawsze jakiś inny byłem.